środa, 30 stycznia 2013

Cancun - Meksyk

Pierwsze wrazenie po wyjsciu z samolotu? Parno jak jasna cholera! W ciagu sekundy czulismy sie jak w saunie parowej. Dysponowalismy zarabistym opisem od Paco, ktory zaplanowal nam najblizsze pare godzin, do czasu kiedy on skonczy prace i bedzie nas mogl odebrac z umowionego miejsca. Wylecielismy o 9.00, wyladowalismy o 14.00 a lot trwal 11 godzin. Jak juz wiecie nie za duzo spalismy przez ostatnie dwie doby (reise fieber w Poznaniu i koczowanie na lotnisku w Gatewick). Do tego dodajcie jet - lag i zmiane temperatury o co najmniej 20 stopni w stosunku do londynu i 30 stopni do Polski a zobaczycie obraz nedzy i rozpaczy, czyli nas w Cancun. A tu trzeba jeszcze dozyc do 20.00 i dojechac gdzies wg. wskazowek Paco. Wygladalismy jak zombi. 
Zgodnie z opisem naszego hosta znalezlismy autobus, ktory zabral nas z lotniska do centrum Cancun (na glowny dworzec autobusowy) - jesli on jest glowny, to nie chcemy wiedziec jak wygladaja te male hehe. Tu odwaznie zaryzykowalismy i w przydworcowej budce zjedlismy pierwsze lokalne tortille (slabe i orzneli nas na 10 peso i to jeszcze z usmiechem). Tu juz wiedzielismy ze nasz hiszpanski nie jest idealny, ale to juz sie zmienia. Z tamtad zlapalismy autobus nr R6 (doslownie zlapalismy, gdyz tu autobusy potrafia zatrzymywac sie na srodkowym pasie, a w dodatku nie ma rozkladow jazdy i jezdza jak im sie przydazy). Tu kolejny raz uzylismy naszego super hiszpanskiego, tym razem z lepszym skutkiem. Bardzo mily pan wytlumaczyl nam gdzie mamy wysiasc. Dodamy, ze nie jechalismy wcale w kierunku Zona Hotelera tylko na przedmiescia, a w autobusie nie bylo zadnej bialej osoby. Troszke w ciemno wysiedlismy, zgodnie z tym co ustalilismy po hiszpansku z milym panem i tym co przekazal nam wczesniej Paco. 
Znalezlismy wielki Wallmart (supermarket), gdzie przed wejciem mial nas o 20.00 odebrac Paco. Sprobujcie sobie wyobrazic, jaka radoche moze sprawic widok obcego czlowieka (Paco), jedynego, na ktorym mozesz polegac po tej stronie swiata. Chlopak okazal sie punktualny i niesamowity, ale o tym jeszcze pewnie nie raz wspomnimy. Zaraz po zrzuceniu z siebie ciezkich plecakow skoczylismy z nim na miejscowe tortille, ktore tym razem okazaly sie przepyszne (jednak nie ma to jak isc do knajpy z lokalesem).

 Na miejscu okazalo sie, ze jego dom to wlasciwie squat dla roznej masci wedrowcow, oczywiscie w dobrym tego slowa znaczeniu. Tutaj poznalismy genialna trojke francuskich komunistow (z ktorymi za chwile bedziemy znow pic) i trojke peruwianczykow, ktorych nie udalo nam sie dobrze poznac, gdyz chlopaki byli ciagle w biegu. Paco oddal nam swoje wielkie podwojne lozko a sam spal na hamaku (ciekawostka jest to, ze tutejsze domy budowane sa juz z zaczepami na hamak w kazdym pokoju). W pokoju mamy klimatyzacje i wiatrak, ktory odstrasza komary. A w glownym salonie, gdzie spali francuzi jest wielka lodowka, popisana przez Couchsurferow. Niesamowicie wyglada kompilacja przeroznych jezykow.
 
Pogoda w Cancun, ku naszemu zdziwieniu jest bardzo zmienna, Tempera skacze z dnia na dzien o 10 stopni, raz pada deszcz a raz grzeje slonce. Paco mowi, ze w lutym to normalne. 
Zdazylismy juz obejsc cala turystyczna czesc Cancun, do ktorej dojezdzamy autobusem w okolo 40 minut (za 8,5 peso za osobe). Jak juz sie kupi bilet i wsiadzie to mozna jezdzic jak dlugo sie chce. W ten sposob pierwszego razu przez przypadek dojechalismy do konca trasy naszego autobusu R27.
Miasto jest nastawione na amerykanskich turystow, co sprawia, ze jest dosc drogie i irytuje nachalnymi naganiaczami, ktorzy probuja ci wcisnac co sie da. Oczywiscie zawsze mozna zejsc z glownego deptaku na plaze i idac wzdloz linii brzegu znalezc jakies opuszczone miejsce, w ktorym mozna sie rozwalic i rozkoszowac tutejszym klimatem. Zawsze wydawalo nam sie ze woda przedstawiana na zdjeciach z tutejszych kurortow jest zrobiona w Photoshopie, ale bylismy milo zaskoczeni. Jest jaskrawo blekitna i przejrzysta, cieplutka, az nie chce sie z niej wychodzic. Drobny problem jednak stanowi dostanie sie na plaze, bo otoczona jest przez hotele pobudowane wzdloz linii brzegowej. Sa dwie oficjalne plaze publiczne (oczywiscie chodzic mozna wzdloz calego wybrzeza ale jest problem z wejsciem i wyjsciem, ktore sa czesto zakamuflowane gdzies miedzy hotelami). 

Mimo, ze mieszkamy w prawdopodobnie najdrozszym miejsce Meksyku, jesli sie chce i kombinuje, zycie tu moze byc dosyc tanie. Przyklady (1 zl = ok 4 peso) - Paco placi za wynajem swojego domu (3 pokoje z ogrodem) 150 peso miesiecznie, litr rumu Antillano - 48 peso, dwupak Pepsi po 2,5L - 40 peso, 1kg plackow do zawijania tortilli - 15 peso, banany 1kg - 8,50 peso, 1kg wolowiny - 60 peso. Oczywiscie, jesli ktos chce jesc, pic i imprezowac w Zona Hotelera na pewno wyda blizej nieokreslona ilosc pieniedzy, ale to nie w naszym stylu.

Macka zaskoczyla watpliwa uroda tutejszej "plci pieknej" i tutaj osobisty zwrot do naszego przyjaciela Lenego - Leny TWOJA! Tu jest tyle twoich, ze nawet niemki sie chowaja. Olka miala pomysl, zeby robic im zdjecia i przecylac do ciebie, ale zabralkoby nam miejsca na wszystkich kartach pamieci a sciagalbys to ze swoim slabym internetem pewnie dluzej niz my tu bedziemy.
Faceci natomiast sa tu moga sluzyc jako przenosny podstawek pod piwo. Zdazaja sie tacy, ktorzy nie przekraczaja 150cm wzrostu a ilosc gelu na ich wlosach to chyba 90% swiatowej produkcji tego specyfiku. Ogolnie jest wesolo, ale co my mozemy wiedziec - jestesmy tu dopiero trzeci dzien.
Nie ma to jak tortilla przed dlugo oczekiwanym snem

slynna lodoweczka

widok z domu w kierunku ulicy

widok z ulicy na wejscie do domu

ulica, za pick-upem wejscie do domu Paco

nawet bez slonca woda jak z obrazka

nie ma to jak wlasna walowka







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz