piątek, 10 maja 2013

Tuxtla - Meksyk

Tuxtla to kolekjna miejscowosc, ktorej tak na prawde nie bylo w planach naszej podrozy. Jak juz napisalismy wczesniej, planowalismy z Guadalajary udac sie do Cancun. Jednak, jak to zawsze bywa w przypadku podrozowania tanim sposobem, plany sie kompletnie zmienily. Poprzednim razem, jak bylismy w tym miescie (trwalo to moze z godzinke) i traktowalismy to miejsce tylko jako przesiadke w daleszej drodze do San Cristobal. Tym razem po 20 godzinach jazdy na podlodze Tuxtla byla naszym miejscem docelowym, by tu odpoczac i ruszyc dalej do Cancun. Spedzilismy tu tylko 3 noce, lecz bardzo intensywnie, czego sie wczesniej w ogole nie spodziewalismy. Wszystko to zawdzieczamy naszemu zwariowanemu hostowi Ricardo, ktory zapewnil nam tu mase "atrakcji". Samo miasto mowiac delikatnie jest nieciekawe. Tak na prawde nie ma tu nic do ogladania. Za przyklad moze poswiadczyc chocby katedra umiejscowiona w centrum miasta, ktora nie wiadomo dlaczego zostala wymalowana w srodku cala na bialo i tylko w niektorych miejscach przeswituja zamalowane freski. O wiele ciekawszy dla nas okazal sie kosciolek prawoslawny, na ktorego calkiem przypadkiem natknelismy sie, wloczac sie po miescie. Olka musiala zalozyc chustke na glowe, w ktorej, razem ze swoja niebieska sukienka, wygladala przekomicznie. Jeden ze swietych przypominal nam naszego kolege "Radara", ktorego z tego miejsca serdecznie pozdrawiamy. Jesli czytasz tego bloga teraz widzisz ze do twarzy ci z lysinka na czubku glowy :)

Tuxtla jest w prawdzie najwiekszym miastem i stolica stanu chiapas, jednak w porownaniu do San Cristobal, pod wzgledem architektonicznym prezentuje sie bardzo biednie. Ot kolejne duze miasto bez wiekszej historii. Nie zmienilo to jednak faktu, ze przeszlismy ja z buta prawie cala.

Jednak powrocmy do naszego hosta Ricardo. Okazalo sie, ze jest on bylym czterokrotnym mistrzem Meksyku w biegu na 100m przez plotki i nawet mial reprezentowac Meksyk na ostatniej olimpiadzie, tylko fatalna kontuzja pokrzyzowala mu plany. Obecnie przechodzi zmudny proces rehabilitacji, a w tym czasie poswieca sie trenowaniu mlodziezy. Z tego, co sie dowiedzielismy, ma nadzieje wystapic na nastepnej olimpiadzie w Brazylii, czego mu z calego serca zyczymy. Na poczatku odebralismy go jako ulozonego, grzecznego chlopaka. Takiego mistrza - oczko w glowie rodzicow. Okazal sie jednak, ze jest to zwariowany gosc, ktory takze uwielbia podrozowanie, a jego imprezowy charakter bardzo nam sie udzielil. Jednego dnia odwiedzilismy z nim jeden bardzo fajny bar a pozniej klub nocny, razem z jego przyjaciolmi, jednak nic nie przebije ostatniej nocy. Zaczelo sie dosc niewinnie - pojechalismy do knajpy, ktora byla przeciwienstwem tych z poprzedniej nocy. Olbrzymia jadlodajnia z plastikowymi stolikami i krzeslami, zatloczona kilkudziesiecioma meksykanami, zywiolowo goraczkujacymi sie meczami meksykanskiej ligi, ktore lecialy w telewizorkach. Mozna tam bylo zarowno zjesc, jak i wypic bardzo tanio. My wypilismy cztery kalamagi Indio (litrowe butle piwa). Potem w wesolych humorkach ruszylismy na koncert kolegi Ricarda. Chlopak gra na akordeonie w bandzie (to taki meksykanski zespol, w ktorym na oko jest z 20 muzykow i wykonuje typowo meksykanska muzyke). Kapela byla swietna, ale jej audytorium troche nas zaskoczylo. Okazalo sie bowiem, ze ten olbrzymi zespol zostal zamowiony na urodzinowy wystep w jednej z prywatnych rezydencji bogatej dzielnicy Tuxtli. Na poczatku czulismy sie troche dziwnie, stojac za kapela, a majac przed soba widok na basen i rzeczona publicznosc. Nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, ze jeden stolik zajmowaly tylko dziewczyny ubrane w miniowki i odpicowane na maxa, a po drugiej stronie basenu stolik zostal zdominowany przez dobrze ubranych facetow w srednim wieku. Na pytanie jednej z tych panienek, co my tu robimy, Ricardo odpowiedzial, ze jestesmy od muzykow (znajac tak na prawde tylko akordeoniste) i dala nam spokoj. Po jakiejs chwili podszedl do nas kelner z zaproszeniem od meskiego stolika, bysmy sie przysiedli i razem z nimi podziwiali wystep. Oczywiscie kelner zaproponowal nam drinki, z ktorych skwapliwie skorzystalismy. Sprobowalismy zarowno niesamowitej tequili, podanej z sola przyklejona na sok z limoki do scianek kieliszka oraz innych wyrafinowanych drinkow. Sytuacja zrobila sie troche dziwna gdy zaczal z nami rozmawiac wlasciciel tego pieknego domu pochodzacy z Acapulco. Oczywiscie nie jestesmy pewni tego, ale po rozmowach z innymi goscmi wywnioskowalismy, ze goscie to chyba mafiozi, wiec po dopiciu kilku drinkow zastanawialismy sie jak sie ewakuowac z tej imprezy nie obrazajac przy tym gospodazy. Nasz szalony host stwierdzil jednak z cala stanowczoscia, ze nigdzie sie nie ruszy, dopoki nie sprobujemy jedzenia, jakie kucharze przygotowali na ta impreze. Moglismy tylko wnioskowac po jakosci serwowanych drinkow, ze jedzenie bedzie nieziemskie i sie nie zawiedlismy. Obrzarlismy panow mafiozow z przepysznego miesa i grzecznie sie pozegnalismy. Same zegnanie sie tez bylo bardzo dziwne, gdyz musielismy usciskac wszystkich zaznaczajac jak bardzo bylo nam milo ich poznac. Niestety tylko panow, gdyz obsciskiwanie panienek nie wchodzilo w gre :) . W jeszcze weselszych nastrojach udalismy sie pieszo do domu Ricardo, oprozniajac po drodze kilka puszek piw. Po dotarciu na miejsce Ricardo chcial nas wyciagnac na kolejna, tym razem przebierana impreze, jednak nie moglismy skorzystac z tej kuszacej propozycji, gdyz rano o 8.00 mielismy autobus do Cancun, a bylo juz grubo po polnocy.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz