Wyspy San Blas mieszczace sie na ziemii ludu Kuna byly od poczatku
celem naszej wyprawy. Sprawdzilismy bowiem juz w Polsce, a takze
uzgadnialismy to z napotkanymi podroznikami, ze najtanszym sposobem
dostania sie z Panamy do Kolumbii bedzie przeprawa lodzia z indianami.
Na mapie wprawdzie wydawac sie moze, iz istnieje mozliwosc przedostania
sie ladem pomiedzy tymi dwoma krajami, jednak w praktyce nie wyglada to
tak rozowo. Dzungla znajdujaca sie na pograniczu jest bowiem jednym z
czarnych miejsc na mapie swiata, gdzie rzadza, tak na prawde,
przemytnicy i guerillaz, a niejeden turysta smiala przeprawe przez
dzungle przeplacil zyciem. Wprawdzie jestesmy smiali ale do samobojcow
nam jeszcze troche daleko, dlatego postanowilismy wybrac znacznie
bezpieczniejsza, a zarazem duzo milsza opcje przeprawy. Nasi przyjaciele
z Panamy potwierdzili nasza, wczesniej juz zdobyta wiedze, ze wyspy San
Blas sa niczym raj na ziemii i nie sposob ich nie odwiedzic bedac w tej
czesci swiata. Ukladanka wiec zlozyla sie w calosc i postanowilismy
udajac sie z Panamy do Kolumbii pomieszkac kilka dni w rzeczonym raju
wykorzystujac fakt, ze tak, czy siak musimy tamtedy przeplynac.
Lud
Kuna to wbrew pozorom nie sa indianie biegajacy tylko z opaska biodrowa
na genitaliach, tylko normalny dumny lud, z powodzeniem wykorzystujacy
takze dobrodziejstwa cywilizacji. Ich ziemia posiada pelna autonomie i
to oni samistanowia o prawach na swoim terenie.
Planujac nasza
podroz zdawalismy sobie sprawe, iz nie bedzie to wcale tania, krotka i
latwa przeprawa. Na roznego rodzaju forach wyczytalismy mniej wiecej jak
to robili inni podroznicy i czesciowo korzystajac z ich doswiadczen
ruszylismy w droge. By zminimalizowac maxymalnie koszty, postanowilismy
zabrac ze soba duze zapasy plynow, za ktore slono sie placi u indian,
oraz jedzenie, ktore mialo nam zapewnic przetrwanie na wyspach bez
dodatkowych kosztow (2,5L pepsi, 1L rumu, 25 bulek, 3 konserwy miesne,
ok. 10L wody).
Wszedzie czytalismy, iz by dostac sie z Panamy do
Carti - wioski portowej na terenie Kuna, trzeba zaplacic 25$/osobe za
transport jeepem z Panamy. Oczywiscie dla nas cena byla nie do
przyjecia, wiec wykombinowalismy tanszy sposob. Z terminalu Albrook, w
kasie z napisem "Canita - Ultracasa" kupilismy bilety za 2,5$/os. w
kierunku Carti. Po 2-3 godz. kierowca wysadzil nas razem z grupka indian
na rozdrozu, gdzie musielismy czekac na dalszy transport. Czekalismy
tak z 1,5godz. az zatrzyzmal sie jeep. Jego kierowca zaoferowal nam iz
za 5$/os. podrzuci nas do samego portu w Carti. Z racji tego, iz nie
wiedzielismy jak dlugo przyjdzie nam czekac na jakikolwiek inny
transport zgodzilismy sie na jego warunki i wyladowalismy na przystani
(po drodze uiszczajac oplate za wstep na teren ludzi Kuna 10$/osobe. Na
przystani kolejny wydatek, musielismy zaplacic 25$/os. za podrzucenie
lodzia motorowa na Isla Perro, o ktorej juz wczesniej dowiedzielismy
sie, iz jest warta odwiedzenia. Robilo sie ciemno wiec nie bylo mowy o
targowaniu gdyz indianie wiedzieli, iz maja monopol na przewoz i nie
mamy zadnej innej opcji.
Po 45 minutach drogi pomiedzy
niezliczona iloscia wysepek dotarlismy na nasza. Tam po kilku minutach
negocjacji Maciej wytargowal, iz mozemy rozlozyc namiot placac
5$/os./dzien.
Kilka slow na temat Isla Perro. Stanowi ona swietne
miejsce do odwiedzenia, gdyz u jej brzegu zatopiony jest wrak statku
porosniety rafa - niesamowite miejsce do snorkowania i podziwiania
piekna podwodnego swiata karaibow. Sama wyspa jest niewielka. Jej
wymiary to tak na oko 100 x 50 m. Znajduje sie na niej domek gospodarzy,
kilka szalasow zadaszonych palmowymi liscmi, kibelki i prysznice ze
slodka woda oraz kilkadziesiat rosnacych tu palem. Z jej brzegu widac
sasiadujace z nia wyspy.
Pierwszego dnia poczulismy sie tam, jak
prawdziwi rozbitkowie, gdyz poza wlascicielami, ktorzy glownie siedzieli
w swoim domku, na calej wyspie nie bylo zywego ducha. Wyciagnelismy
wiec przytaszczona przez nas butelczyne rumu i lekko sie nawalilismy
niczym Jack Sparrow czekajacy na ocalenie. Zostalismy tu dwie noce,
ktore spedzilismy na wygrzewaniu sie w sloncu, snorkowaniu i wylawianiu
muszli. Wieczorami natomiat raczylismy sie rumem podziwiajac
przechodzace w oddali burze z piorunami.
Kolejna
wyspa, ktora odwiedzilismy byla Chichime, o ktorej takze uslyszelismy od
naszych panamskich znajomych. By dostac sie na nia musielismy sie ostro
targowac, gdyz, pomimo, iz widac ja bylo z Isla Perro, pierwsi
indianscy przewoznicy chcieli od nas za transport po 20$/os. Olalismy
ich cieplym moczem i czekalismy na nastepnych. Bylismy pewni, ze takowi
sie zjawia, gdyz pobliski wrak przyciagal wielu amatorow snorkelingu, a
co za tym idzie, takze ich indianskich przewoznikow. W koncu Maciej
natrafil na takich, ktorzy za dosc uczciwa oplate 5$/os zawiezli nas na
Chichime. Wyspa ta jest gdzies 3 razy wieksza od Perro i mieszkaja na
niej cztery rodziny, ktore podzielily ja miedzy siebie. Wybralismy sobie
miejsce Z najladniejszym kawalkiem plazy i rozbilismy nasz namiot pod
prymitywnym szalasem, za co nas skasowano zwykla na wyspach stawke
7$/os. Choc nie bylo to dla nas tanio to rajskie miejsce warte bylo duzo
wiekszej ceny. Nasz namiot byl jedyny i moglismy sie w tej czesci wyspy
czuc tak swobodnie ze Olka po kilku chwilach pozbyla sie stroju
kapielowego wskakujac do krystalicznie czystej wody tak, jak ja Pan Bog
stworzyl :). Z racji, iz ta wysepka nie jest tak czesto odwiedzana przez
turystow Maciej wynegocjowal z chlopakami, ktorzy nas tu przywiezli, by
przyjechali po nas za dwa dni o 5 rano tak, bysmy mogli w poniedzialek
rano o 7 zlapac lodz, ktora mielismy sie przeprawic do portowego
miasteczka Puerto Obaldia na granicy Panamy z Kolumbia. Pozniej okazalo
sie, ze te ustalenia staly sie kluczowe dla naszej dalszej podrozy,
jednak w tej chwili cieszylismy sie tylko rajskim klimatem tego
urokliwego miejsca. Pomimo pory deszczowej, czas spedzony na Isla
Chichime skapany byl w sloncu, w ktorego promieniach obtaczajacy nas
karaibski swiat zapieral dech.
Po przepieknym dniu noc
okazala sie dosc burzliwa, w doslownym tego slowa znaczeniu. Nasz
dzielny namiocik przetrwal jednak probe tropikalnej burzy i cali, zdrowi
i susi doczekalismy poranka, ktory rozpoczal sie wyjatkowo wczesnie. O 6
rano dobiegly nas zza namiotu slowa "perdon amigo". Okazalo sie, ze
dzien wczesniej, niz planowalismy, czyli w niedziele przybyli po nas
nasi przewoznicy. Wytlumaczyli oni nam, iz lanche (lodzie) zmierzajace w
kierunku granicy kolumbijskiej wyplywaja tylko 2 razy w tygodniu, a
wczoraj (sobota) wyplynela pierwsza, a dzis (niedziela) plynie ostatnia
i, jesli nie poplyniemy teraz, przyjdzie nam czekac tydzien. Chlopaki
przytomnie zarezerwowali nam tez dwa miejsca w 15os. lodzi i cierpliwie
poczekali, az zaspani i oglupieni spakujemy nasz dobytek i wpakujemy sie
na ich lodz w kierunku portu Carti. W podziece za ich nieoceniona pomoc
Maciej ofiarowal im resztke naszego rumu, ktora przyjeli z usmiechem i
szczerym zadowoleniem (oczywiscie zaplacilismy tez za transport lodzia
30$/os.). hlopaki zostawili nas na laweczce, gdzie polecili nam czekac
na lodz do godziny 9.00, sami udajac sie w swoja droge. Z obawy przed
przypadkowym niedostrzezeniem lodzi postanowilismy poszukac i popytac
miejscowych o transport do Puerto Obaldia. I tak sie stalo, ze
wyladowalismy na duzym statku towarowym zmierzajacym w tym wlasnie
kierunku, ktorego kapitan zgodzil sie nas zabrac za jedyne 80$/os. Kiedy
juz obfotografowalismy klimatyczna lajbe i wygodnie rozsiedlismy sie
posrod niezliczonej ilosci towarow przyszedl po nas starszy pan i
zapytal czy nie chcemy jechac lodzia motorowa. W tym momencie Maciej
wypytal dokladnie kapitana o podroz i okazalo sie, ze faktycznie
rzeczony statek plynie do portu Obaldia, jednak zajmie mu to 4-5 dni!
Podziekowalismy mu rzecznie i pobieglismy w kierunku odplywajacej juz
lodzi motorowej, na ktorej czekaly na nas dwa zarezerwowane przez
chlopakow miejsca (100$/os.).
Sama podroz nie nalezy do lekkich.
Trwa 8 godzin. My mielismy olbrzymie szczescie, iz tego dnia nie padalo,
a slonce zakryte bylo chmurami, a co za tym idzie nas nie spalilo. Nie
uniklismy jednak odbicia tylkow, gdyz stosunkowo mala lodz przedzierajac
sie przez oceaniczne fale potrafila niejednokrotnie opadac z nich kilka
metrow w dol, co dotkliwie odczulismy na naszych czterech literach.
Niedogodnosci te maja sie jednak jak nic do tego, jak przesliczne widoki
dane nam bylo ogladac podczas tej podrozy. Plynelismy bowiem pomiedzy
niezliczonymi wyspami z jednej strony, a klifami i linia brzegowa
nietknietej przez czlowieka dzunglii z drugiej strony. Takze skoki po
olbrzymich falach z biegiem czasu i po podlozeniu pod tylek kamizelki
ratunkowej staly sie niesamowita frajda. Juz jako sama przejazdzka warte
tych pieniedzy, a przeciez podazalismy w kierunku oczekiwanej przez nas
Kolumbii.
Jak juz wspomnielismy po 8 godzinach
dotarlismy do Puerto Obaldia, gdzie spotkala nas niemila niespodzianka,
gdyz panamscy celnicy postanowili zamknac juz granice, w ten sposob
zmuszajac nas do noclegu w tym brzydkim portowym miasteczku. Podczas
dotychczasowej wedrowki zaprzyjaznilismy sie z ciekawym argentynskim
artesano (sprzedawca pamiatek recznej roboty), ktory powiedzial, iz
kilkakrotnie juz odbyl podobna podroz, i wyjasnil nam, iz nie zamierza
placic tu za hostele i chce przenocowac pod dachem kiosku, ktory miescil
sie w parku i centralnym punkcie wioski. Zdecydowalismy sie mu
towarzyszyc i w piatke z jeszcze jedna wloszka i kolumbijczykiem
zesquatowalismy kiosk, w ktorym spedzilismy te noc. Spalo sie calkiem
fajnie i rankiem o 7.30 zameldowalismy sie przed biurem urzedu celnego
Panamy. By przekroczyc granice wymagane sa 2 kopie paszportu, na co
bylismy juz wczesniej przygotowani. Po dopelnieniu formalnosci udalismy
sie z grupa naszych nowych znajomych w kierunku portu, gdzie za 15$/os.
lancha udalismy sie do pobliskiej miejscowosci Capurgana, bedacej juz na
terytorium Kolumbii.
Mozemy z cala pewnoscia powiedziec, ze bylo to najfajniejsze przekraczanie granicy w naszym zyciu.
Z
Capugrany jedynym sposobem dotarcia do pozostalej czesci Kolumbii byla
lodz udajaca sie do miejscowosci Turbo. Niestety i tym razem lodzie
wyplywaja bardzo wczesnie, bo o 7 rano, co spowodowalo, iz zmuszeni
bylismy zostac w Capurganie jedna noc. Nico, nasz nowy argentynski
przyjaciel zaprowadzil nas do najfajniejszego i jednego z najtanszych
hosteli miasteczka (5$/os.), po drodze zahaczajac o urzad migracyjny w
Kolumbii. Urzad ten stanowil zupelna odmiane w stosunku do tego, co
przezywalismy na granicach do tej pory w Ameryce Lacinskiej. Juz sam
fakt, ze trzeba go samemu znalezc i miesci sie gdzies w srodku miasta,
jest dosc wyjatkowy. W srodku zastalismy leniwego grubego kota i rownie
grubego celnika, ktory flegmatycznymi ruchami postawil pieczatki naszym
znajomym i w momencie, kiedy mial juz nas obsluzyc wysiadl prad. W zaden
sposob nie bylo to problemem. Powiedzial do nas, zebysmy po prostu
wpadli za pare godzin i wtedy prad bedzie, a wtedy dopelni reszte
formalnosci. Wysmiani przez Nico, jako "illegales" ruszylismy wziac
pierwszy od kilku dni prysznic.
Kilka slow na temat
Capurgany. Jest to turystyczna miejscowosc, czesto odwiedzana przez
turystow, jednak w momencie kiedy my tam bawilismy byl low season i
miejscowe hoteliki raczej swiecily pustkami. Wokol niej podziwiac mozna
przesliczne, jednak kamieniste, plaze oraz skaly i klify, o ktore
rozbijaja sie fale oceanu atlantyckiego. Z drugiej strony otoczona jest
dzungla, ktorej nie omieszkalismy nie odwiedzic wybierajac sie na spacer
wzdloz strumienia. Tego dnia Olks zapragnela tylko i wylacznie odpoczac
i odswiezyc sie na hamaku w zaciszu naszego hostelu, Maciej natomiast
wraz z Nico udali sie ze sprzetem do nurkowania i harpunem na polowanie.
Nic jednak nie udalo sie zlapac, gdyz woda byla bardzo niespokojna i
fale skutecznie udaremnily im jakiekolwiek polowy. Tak wiec kolejny
dzien pozywilismy sie chlebem, ketchupem i pomidorami. Bardzo wazne tego
dnia bylo zarezerwowanie miejsca (ograniczona liczba miejsc) na lodzi
do Turbo na dzien nastepny (55.000 COP/osobe [peso kolumbijskich],
[1zl-ok.600COP]), gdyz w przeciwnym wypadku zmuszeni bylibysmy pozostac w
Capurgenie na kolejny dzien.
Nastepnego ranka z
opoznieniem godzinnym, jak to zawsze bywa w Ameryce Lacinskiej, potezna
lodzia motorowa, wyposazona w trzy silniki yamahy pomknelismy w kierunku
Turbo - najoblesniejszego miasta, jakie do tej pory widzielismy. Ale o
tym juz w nastepnym wpisie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz