czwartek, 18 lipca 2013

Wyspy San Blas i przeprawa do Kolumbii

Wyspy San Blas mieszczace sie na ziemii ludu Kuna byly od poczatku celem naszej wyprawy. Sprawdzilismy bowiem juz w Polsce, a takze uzgadnialismy to z napotkanymi podroznikami, ze najtanszym sposobem dostania sie z Panamy do Kolumbii bedzie przeprawa lodzia z indianami. Na mapie wprawdzie wydawac sie moze, iz istnieje mozliwosc przedostania sie ladem pomiedzy tymi dwoma krajami, jednak w praktyce nie wyglada to tak rozowo. Dzungla znajdujaca sie na pograniczu jest bowiem jednym z czarnych miejsc na mapie swiata, gdzie rzadza, tak na prawde, przemytnicy i guerillaz, a niejeden turysta smiala przeprawe przez dzungle przeplacil zyciem. Wprawdzie jestesmy smiali ale do samobojcow nam jeszcze troche daleko, dlatego postanowilismy wybrac znacznie bezpieczniejsza, a zarazem duzo milsza opcje przeprawy. Nasi przyjaciele z Panamy potwierdzili nasza, wczesniej juz zdobyta wiedze, ze wyspy San Blas sa niczym raj na ziemii i nie sposob ich nie odwiedzic bedac w tej czesci swiata. Ukladanka wiec zlozyla sie w calosc i postanowilismy udajac sie z Panamy do Kolumbii pomieszkac kilka dni w rzeczonym raju wykorzystujac fakt, ze tak, czy siak musimy tamtedy przeplynac.

Lud Kuna to wbrew pozorom nie sa indianie biegajacy tylko z opaska biodrowa na genitaliach, tylko normalny dumny lud, z powodzeniem wykorzystujacy takze dobrodziejstwa cywilizacji. Ich ziemia posiada pelna autonomie i to oni samistanowia o prawach na swoim terenie.
Planujac nasza podroz zdawalismy sobie sprawe, iz nie bedzie to wcale tania, krotka i latwa przeprawa. Na roznego rodzaju forach wyczytalismy mniej wiecej jak to robili inni podroznicy i czesciowo korzystajac z ich doswiadczen ruszylismy w droge. By zminimalizowac maxymalnie koszty, postanowilismy zabrac ze soba duze zapasy plynow, za ktore slono sie placi u indian, oraz jedzenie, ktore mialo nam zapewnic przetrwanie na wyspach bez dodatkowych kosztow (2,5L pepsi, 1L rumu, 25 bulek, 3 konserwy miesne, ok. 10L wody).
Wszedzie czytalismy, iz by dostac sie z Panamy do Carti - wioski portowej na terenie Kuna, trzeba zaplacic 25$/osobe za transport jeepem z Panamy. Oczywiscie dla nas cena byla nie do przyjecia, wiec wykombinowalismy tanszy sposob. Z terminalu Albrook, w kasie z napisem "Canita - Ultracasa" kupilismy bilety za 2,5$/os. w kierunku Carti. Po 2-3 godz. kierowca wysadzil nas razem z grupka indian na rozdrozu, gdzie musielismy czekac na dalszy transport. Czekalismy tak z 1,5godz. az zatrzyzmal sie jeep. Jego kierowca zaoferowal nam iz za 5$/os. podrzuci nas do samego portu w Carti. Z racji tego, iz nie wiedzielismy jak dlugo przyjdzie nam czekac na jakikolwiek inny transport zgodzilismy sie na jego warunki i wyladowalismy na przystani (po drodze uiszczajac oplate za wstep na teren ludzi Kuna 10$/osobe. Na przystani kolejny wydatek, musielismy zaplacic 25$/os. za podrzucenie lodzia motorowa na Isla Perro, o ktorej juz wczesniej dowiedzielismy sie, iz jest warta odwiedzenia. Robilo sie ciemno wiec nie bylo mowy o targowaniu gdyz indianie wiedzieli, iz maja monopol na przewoz i nie mamy zadnej innej opcji.

Po 45 minutach drogi pomiedzy niezliczona iloscia wysepek dotarlismy na nasza. Tam po kilku minutach negocjacji Maciej wytargowal, iz mozemy rozlozyc namiot placac 5$/os./dzien.
Kilka slow na temat Isla Perro. Stanowi ona swietne miejsce do odwiedzenia, gdyz u jej brzegu zatopiony jest wrak statku porosniety rafa - niesamowite miejsce do snorkowania i podziwiania piekna podwodnego swiata karaibow. Sama wyspa jest niewielka. Jej wymiary to tak na oko 100 x 50 m. Znajduje sie na niej domek gospodarzy, kilka szalasow zadaszonych palmowymi liscmi, kibelki i prysznice ze slodka woda oraz kilkadziesiat rosnacych tu palem. Z jej brzegu widac sasiadujace z nia wyspy.
Pierwszego dnia poczulismy sie tam, jak prawdziwi rozbitkowie, gdyz poza wlascicielami, ktorzy glownie siedzieli w swoim domku, na calej wyspie nie bylo zywego ducha. Wyciagnelismy wiec przytaszczona przez nas butelczyne rumu i lekko sie nawalilismy niczym Jack Sparrow czekajacy na ocalenie. Zostalismy tu dwie noce, ktore spedzilismy na wygrzewaniu sie w sloncu, snorkowaniu i wylawianiu muszli. Wieczorami natomiat raczylismy sie rumem podziwiajac przechodzace w oddali burze z piorunami.

Kolejna wyspa, ktora odwiedzilismy byla Chichime, o ktorej takze uslyszelismy od naszych panamskich znajomych. By dostac sie na nia musielismy sie ostro targowac, gdyz, pomimo, iz widac ja bylo z Isla Perro, pierwsi indianscy przewoznicy chcieli od nas za transport po 20$/os. Olalismy ich cieplym moczem i czekalismy na nastepnych. Bylismy pewni, ze takowi sie zjawia, gdyz pobliski wrak przyciagal wielu amatorow snorkelingu, a co za tym idzie, takze ich indianskich przewoznikow. W koncu Maciej natrafil na takich, ktorzy za dosc uczciwa oplate 5$/os zawiezli nas na Chichime. Wyspa ta jest gdzies 3 razy wieksza od Perro i mieszkaja na niej cztery rodziny, ktore podzielily ja miedzy siebie. Wybralismy sobie miejsce Z najladniejszym kawalkiem plazy i rozbilismy nasz namiot pod prymitywnym szalasem, za co nas skasowano zwykla na wyspach stawke 7$/os. Choc nie bylo to dla nas tanio to rajskie miejsce warte bylo duzo wiekszej ceny. Nasz namiot byl jedyny i moglismy sie w tej czesci wyspy czuc tak swobodnie ze Olka po kilku chwilach pozbyla sie stroju kapielowego wskakujac do krystalicznie czystej wody tak, jak ja Pan Bog stworzyl :). Z racji, iz ta wysepka nie jest tak czesto odwiedzana przez turystow Maciej wynegocjowal z chlopakami, ktorzy nas tu przywiezli, by przyjechali po nas za dwa dni o 5 rano tak, bysmy mogli w poniedzialek rano o 7 zlapac lodz, ktora mielismy sie przeprawic do portowego miasteczka Puerto Obaldia na granicy Panamy z Kolumbia. Pozniej okazalo sie, ze te ustalenia staly sie kluczowe dla naszej dalszej podrozy, jednak w tej chwili cieszylismy sie tylko rajskim klimatem tego urokliwego miejsca. Pomimo pory deszczowej, czas spedzony na Isla Chichime skapany byl w sloncu, w ktorego promieniach obtaczajacy nas karaibski swiat zapieral dech.

Po przepieknym dniu noc okazala sie dosc burzliwa, w doslownym tego slowa znaczeniu. Nasz dzielny namiocik przetrwal jednak probe tropikalnej burzy i cali, zdrowi i susi doczekalismy poranka, ktory rozpoczal sie wyjatkowo wczesnie. O 6 rano dobiegly nas zza namiotu slowa "perdon amigo". Okazalo sie, ze dzien wczesniej, niz planowalismy, czyli w niedziele przybyli po nas nasi przewoznicy. Wytlumaczyli oni nam, iz lanche (lodzie) zmierzajace w kierunku granicy kolumbijskiej wyplywaja tylko 2 razy w tygodniu, a wczoraj (sobota) wyplynela pierwsza, a dzis (niedziela) plynie ostatnia i, jesli nie poplyniemy teraz, przyjdzie nam czekac tydzien. Chlopaki przytomnie zarezerwowali nam tez dwa miejsca w 15os. lodzi i cierpliwie poczekali, az zaspani i oglupieni spakujemy nasz dobytek i wpakujemy sie na ich lodz w kierunku portu Carti. W podziece za ich nieoceniona pomoc Maciej ofiarowal im resztke naszego rumu, ktora przyjeli z usmiechem i szczerym zadowoleniem (oczywiscie zaplacilismy tez za transport lodzia 30$/os.). hlopaki zostawili nas na laweczce, gdzie polecili nam czekac na lodz do godziny 9.00, sami udajac sie w swoja droge. Z obawy przed przypadkowym niedostrzezeniem lodzi postanowilismy poszukac i popytac miejscowych o transport do Puerto Obaldia. I tak sie stalo, ze wyladowalismy na duzym statku towarowym zmierzajacym w tym wlasnie kierunku, ktorego kapitan zgodzil sie nas zabrac za jedyne 80$/os. Kiedy juz obfotografowalismy klimatyczna lajbe i wygodnie rozsiedlismy sie posrod niezliczonej ilosci towarow przyszedl po nas starszy pan i zapytal czy nie chcemy jechac lodzia motorowa. W tym momencie Maciej wypytal dokladnie kapitana o podroz i okazalo sie, ze faktycznie rzeczony statek plynie do portu Obaldia, jednak zajmie mu to 4-5 dni! Podziekowalismy mu rzecznie i pobieglismy w kierunku odplywajacej juz lodzi motorowej, na ktorej czekaly na nas dwa zarezerwowane przez chlopakow miejsca (100$/os.).
Sama podroz nie nalezy do lekkich. Trwa 8 godzin. My mielismy olbrzymie szczescie, iz tego dnia nie padalo, a slonce zakryte bylo chmurami, a co za tym idzie nas nie spalilo. Nie uniklismy jednak odbicia tylkow, gdyz stosunkowo mala lodz przedzierajac sie przez oceaniczne fale potrafila niejednokrotnie opadac z nich kilka metrow w dol, co dotkliwie odczulismy na naszych czterech literach. Niedogodnosci te maja sie jednak jak nic do tego, jak przesliczne widoki dane nam bylo ogladac podczas tej podrozy. Plynelismy bowiem pomiedzy niezliczonymi wyspami z jednej strony, a klifami i linia brzegowa nietknietej przez czlowieka dzunglii z drugiej strony. Takze skoki po olbrzymich falach z biegiem czasu i po podlozeniu pod tylek kamizelki ratunkowej staly sie niesamowita frajda. Juz jako sama przejazdzka warte tych pieniedzy, a przeciez podazalismy w kierunku oczekiwanej przez nas Kolumbii.

Jak juz wspomnielismy po 8 godzinach dotarlismy do Puerto Obaldia, gdzie spotkala nas niemila niespodzianka, gdyz panamscy celnicy postanowili zamknac juz granice, w ten sposob zmuszajac nas do noclegu w tym brzydkim portowym miasteczku. Podczas dotychczasowej wedrowki zaprzyjaznilismy sie z ciekawym argentynskim artesano (sprzedawca pamiatek recznej roboty), ktory powiedzial, iz kilkakrotnie juz odbyl podobna podroz, i wyjasnil nam, iz nie zamierza placic tu za hostele i chce przenocowac pod dachem kiosku, ktory miescil sie w parku i centralnym punkcie wioski. Zdecydowalismy sie mu towarzyszyc i w piatke z jeszcze jedna wloszka i kolumbijczykiem zesquatowalismy kiosk, w ktorym spedzilismy te noc. Spalo sie calkiem fajnie i rankiem o 7.30 zameldowalismy sie przed biurem urzedu celnego Panamy. By przekroczyc granice wymagane sa 2 kopie paszportu, na co bylismy juz wczesniej przygotowani. Po dopelnieniu formalnosci udalismy sie z grupa naszych nowych znajomych w kierunku portu, gdzie za 15$/os. lancha udalismy sie do pobliskiej miejscowosci Capurgana, bedacej juz na terytorium Kolumbii.
Mozemy z cala pewnoscia powiedziec, ze bylo to najfajniejsze przekraczanie granicy w naszym zyciu.

Z Capugrany jedynym sposobem dotarcia do pozostalej czesci Kolumbii byla lodz udajaca sie do miejscowosci Turbo. Niestety i tym razem lodzie wyplywaja bardzo wczesnie, bo o 7 rano, co spowodowalo, iz zmuszeni bylismy zostac w Capurganie jedna noc. Nico, nasz nowy argentynski przyjaciel zaprowadzil nas do najfajniejszego i jednego z najtanszych hosteli miasteczka (5$/os.), po drodze zahaczajac o urzad migracyjny w Kolumbii. Urzad ten stanowil zupelna odmiane w stosunku do tego, co przezywalismy na granicach do tej pory w Ameryce Lacinskiej. Juz sam fakt, ze trzeba go samemu znalezc i miesci sie gdzies w srodku miasta, jest dosc wyjatkowy. W srodku zastalismy leniwego grubego kota i rownie grubego celnika, ktory flegmatycznymi ruchami postawil pieczatki naszym znajomym i w momencie, kiedy mial juz nas obsluzyc wysiadl prad. W zaden sposob nie bylo to problemem. Powiedzial do nas, zebysmy po prostu wpadli za pare godzin i wtedy prad bedzie, a wtedy dopelni reszte formalnosci. Wysmiani przez Nico, jako "illegales" ruszylismy wziac pierwszy od kilku dni prysznic.

Kilka slow na temat Capurgany. Jest to turystyczna miejscowosc, czesto odwiedzana przez turystow, jednak w momencie kiedy my tam bawilismy byl low season i miejscowe hoteliki raczej swiecily pustkami. Wokol niej podziwiac mozna przesliczne, jednak kamieniste, plaze oraz skaly i klify, o ktore rozbijaja sie fale oceanu atlantyckiego. Z drugiej strony otoczona jest dzungla, ktorej nie omieszkalismy nie odwiedzic wybierajac sie na spacer wzdloz strumienia. Tego dnia Olks zapragnela tylko i wylacznie odpoczac i odswiezyc sie na hamaku w zaciszu naszego hostelu, Maciej natomiast wraz z Nico udali sie ze sprzetem do nurkowania i harpunem na polowanie. Nic jednak nie udalo sie zlapac, gdyz woda byla bardzo niespokojna i fale skutecznie udaremnily im jakiekolwiek polowy. Tak wiec kolejny dzien pozywilismy sie chlebem, ketchupem i pomidorami. Bardzo wazne tego dnia bylo zarezerwowanie miejsca (ograniczona liczba miejsc) na lodzi do Turbo na dzien nastepny (55.000 COP/osobe [peso kolumbijskich], [1zl-ok.600COP]), gdyz w przeciwnym wypadku zmuszeni bylibysmy pozostac w Capurgenie na kolejny dzien.

Nastepnego ranka z opoznieniem godzinnym, jak to zawsze bywa w Ameryce Lacinskiej, potezna lodzia motorowa, wyposazona w trzy silniki yamahy pomknelismy w kierunku Turbo - najoblesniejszego miasta, jakie do tej pory widzielismy. Ale o tym juz w nastepnym wpisie...






























































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz