czwartek, 25 lipca 2013

Park Tyrona, Quebrada Valencia, Cartagena - Kolumbia

Park Tayrona, znajdujacy sie w poblizu miejscowosci Santa Martha, polecil nam juz nasz argentynski towarzysz przeprawy do Kolumbii - Nico, opisujac go jako najpiekniejsze miejsce w Kolumbii. Takze dziewczyna Alexisa, urodzona i wychowana w Santa Martha, powiedziala nam, ze musiemy sie tam koniecznie wybrac. Co nam wiec pozostalo - spakowalismy namiot do plecaka i kilka najwazniejszych rzeczy - zapas prowiantu na kilka dni (chleb tostowy - 4szt., papryka czerwona - 8szt., ketchup i krakersy oraz domowej roboty herbate z limonka - 2,5L).
Udalismy sie na miejsce autobusem firmy Brasilia za 50.000 COP / os. do Santa Martha, gdzie mielismy zlapac kolejny autobus, udajacy sie juz na miejsce przed wejscie do parku. Wybralismy najwczesniej odjezdzajacy - o 5.30 rano i po 8 godzinach mielismy byc na miejscu. Oczywiscie z 8 zrobilo sie 10 godz. a kolejny autobus, ktory mial zabrac nas do parku okazal sie dokladnie tym samym, za ktorego musielismy zaplacic jeszcze raz 10.000 COP/os. Poirytowani faktem, iz przeplacilismy (kupujac autobus bezposrednio byloby znacznie taniej), po 12 godz. dotarlismy w koncu do bram parku Tayrona. Tu kolejna nieprzyjemna niespodzianka - strazniczna nie dala sie nabrac na nasze sfalszowane legitymacje studenckie i zmuszeni bylismy zaplacic za wejscie pelna kwote - 35.000 COP/os. Z racji tego, iz robilo sie juz po woli pozno i czem predzej musielismy znalezc miejsce na oboz, ruszylismy piechota przed siebie. Po 3,5km, w pierwszym napotkanym przez nas miejscu kempingowym zawolano od nas 10.000 COP/os., wiec odwrocilismy sie na piecie i poszlismy dalej. Po dalszym pol godzinnym marszu, gdy slonce zaczynalo juz po woli zachodzic znalezlismy opuszczony kemping umiejscowiony w samym srodku parku. Byly tam dzialajace kibelki i prysznice, jednak brak zywej duszy, ktora by pobierala oplate. Poczekalismy wiec, az sie troche scieni i rozlozylismy namiot w miejscu ukrytym przez drzewa, sami z plecakami udajac sie na pobliska polanke, obserwujac co sie stanie. Polane wybralismy celowo, gdyz, pomimo, iz owe miejsce nazwalismy kempingiem, bylo ono polozone w srodku dzunglii. Nie rozwaznym byloby wiec siedziec sobie tam w gestwinie pelnej Bog wie czego po zmroku. Zanim udalismy sie na spoczynek do rozlozonego przez nas wczesniej namiotu, przez pare godzin ukrywalismy sie przed swiatlami reflektorow i latarek patrolujacych okolice straznikow parku.
Co jakis czas sami zapalalismy na chwilke latarki, by rozejrzec sie dookola po polanie, czy przypadkiem nie chca sie z nami zaprzyjaznic jakies miejscowe zwierzaki. Dzungla w nocy bowiem zyje i pelna jest niesamowiych odglosow, ktore w ciemnosciach potrafia czasami wywolac gesia skorke. Mozecie sobie tylko wyobrazic ten klimat z jednej strony wypatrywania i krycia sie w mroku przed sluzbami parku, z drugiej te niesamowite dzwieki. Olka chyba nigdy nie zapomni tej nocy a szczegolnie momentu kiedy Maciej kolejny raz wlaczyl swoja czolowke by sprawdzic czy nic sie do nas nie zakradalo i w tej sekundzie z mroku przed jej twarza wylonil sie wielki nietoperz muskajac tylko ja skrzydlem odlatujac dalej w ciemnosc. Gdy w koncu stwierdzilismy ze nasz namiot jest rozlozony w takim mejscu, ze go nikt nie zauwazy, udalismy sie do niego, by ukryci w jego wnetrzu dospac do rana. Dziwne dzwieki i duchota budzily nas wielokrotnie, a noc dluzyla sie niemilosiernie. Przed switem okolo 5 postanowilismy zwinac oboz i skorzystac ze znalezionych dzien wczesniej lazienek i prysznicow, po czym pozniej, juz w pierszych blaskach slonca, rozwalilismy sie, jak gdyby nigdy nic na pobliskiej lawce ze stolikiem, by zjesc sniadanie. Posileni, lecz nadal zmeczeni, razem z naszymi nie najlzejszymi plecakami, ruszylismy zwiedzac park. Wybralismy sobie rute A (najdluzsza) zmierzajaca przez dzungle i punkt widokowy w kierunku plaz. Po drodze natrafilismy na grupe malp wydajacych z siebie potezne basowe odglosy, ktore juz wczesniej na wyspie Ometepe w Nikaragui dane nam bylo slyszec. Tym razem widzielismy je z bardzo bliska. Stalismy pod drzewem, na ktorym sie ganialy, co jak sie okazalo bylo wielce ryzykowne. Jeden z malpiszonow by nas odstraszyc postanowil bowiem nas osikac i osrac. Na szczescie udalo nam sie uciec przed tymi niezbyt eleganckimi pociskami bez uszczerbku dla naszej godnosci :) Mamy to nawet na filmiku, ale nasz "nowy" aparat jest na tyle beznadziejny, ze pewnie slabo to wszystko wyjdzie. Skutecznie odstraszeni przez malpy obfotografowalismy punkt widokowy i ruszylismy w kierunku najblizszej plazy by w ciszy i spokoju poranka, choc troche sie wyspac przed dalsza droga po parku. Byla 7 rano i bylismy sami. Obudzilo nas poludniowe slonce, ktore wyszlo zza chmur, wiec ruszylismy dalej szukac cienia. Nastepna plaza okazala sie byc bardziej turystyczna, ale tutaj odnalezlismy cien, wiec nie zwazajac na grupe kolumbiskich dzieciakow wraz z wychowawcami, rozwalilismy sie obok nich, korzystajac z dobrodziejstwa cienia tutejszyc drzew. Na szczescie po paru godzinach grupa sobie poszla i w spokoju moglismy pojsc sie wykapac. Playa Canaveral jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie nie jest zabroniona kompiel. Na bowiem prawie wszystkich plazach parku kapanie jest zabronione, ze wzgledu na miejsca legowe zolwi morskich oraz fakt, ze morze w tym miejscu zawsze jest dosc burzliwe, a kapiel nierzadko grozi roztrzaskaniem o pobliskie skaly.
Po orzezwiajacej kapieli ruszylismy dalej droga, ktora nam wskazal tutejszy leniwy ratownik, ktory po tym, jak zniknela gromadka dzieciakow postanowil przez reszte swego dnia pracy opalac sie - marichuana :) Sciezka w kierunku dalszej czesci parku okazala sie chyba najfajniejsza atrakcja parku. Wiedzie ona przez dzungle i skaly, jednak jest tak dobrze zaprojektowana, ze bez trudu przeszlismy ja nawet z plecakami. Przez wszystkie bagniste lub niebezpieczne miejsca przelozono kladki, mostki, a tam, gdzie straszyly dosc glebokie szczeliny, byly nawet porecze. Czegos tak zmyslnego nie spodziewalismy sie ujrzec w ameryce lacinskiej, tym bardziej ze wszystkie te udogodnienia swietnie sie komponowaly z otaczajaca nas przyroda. Po drodze znalezlismy jeszcze klimatyczna polane, na ktorej powoli znikaly pochlaniane przez dzungle stare samochody. Staralismy sie isc dosc szybko, gdyz nieublaganie slonce chylilo sie ku zachodowi, a my musielismy po pierwsze obfotografowac plaze i lagune, do ktorych zmierzalismy w jako takim swietle, i po drugie, co bardziej istotne, znalezc dobre miejsce, by rozbic namiot. Wszystko to nam sie calkiem fajnie udalo i zanim zrobilo sie kompletnie ciemno rozbilismy sie przy, jak sadzilismy, niezbyt ciezko uczeszczanej sciezce na tyle, daleko od morza, by tym razem nie musiec w nocy przenosic obozu, w obawie przed przyplywem, jak to mialo miejsce w Kostaryce. Jak poprzedniej nocy, namiot zostawilismy pusty, a sami, z plazy, obserwowalismy go sobie, jednoczesnie wpatrujac sie w niesamowicie rozgwiezdzone niebo, wsluchani w dzwieki fal z olbrzymia sila rozbijajacych sie o pobliskie skaly. Minela gdzies godzinka a na sciezce zobaczylismy zblizajace sie swiatlo. Przybyszem okazal sie miejscowy sprzedawca lodow, ktorego rownie bardzo, co nas jego, zdziwila nasza tu obecnosc. Oczywiscie nie omieszkal wyjasnic nam, iz takie campowanie na dziko w parku jest zabronione i jak nas znajda miejscowe sluzby mozemy miec problemy. Powiedzial tez ze jemu tam nic do tego i zebysmy sobie spali, gdzie chcemy, tylko w miejscu, gdzie teraz stoi nasz namiot, on by na naszym miejscu nie zostawal, gdyz tam akurat przebiega sciezka miejscowych kajmanow. Tym ostatnim zdaniem troszke nas zdziwil i zaniepokoil, ale pomyslelismy sobie, ze chce pewnie zrobic sobie jaja z gringo, wiec dalej pozostawilismy namiot tam, gdzie stal i wrocilismy do podziwiania nocnego nieba. Nie minela kolejna gdzina, a nasz oboz odwiedzil kolejny miejscowy, ktory, jak poprzedni, nic nie mial do tego, ze sie tu rozbilismy. Jednak rowniez, jak poprzednik, powiedzial nam o tym, ze wybralismy na camping ulubiona przez kajmany sciezke. Tego bylo juz za wiele i szybciutko przenieslismy namiocik na kraniec plazy gdzie ukryty byl przed przyplywem za duzymi skalami, z dala od feralnej kajanowej sciezki. Oczywiscie i ta noc byla dosc wyczerpujca, gdyz budzilismy sie co jakis czas, by sprawdzic czy pobliskie morze za bardzo sie do nas nie zblizylo. Nic takiego na szczescie nie mialo miejsca i rankiem po zlozeniu obozu i nacieszeniu sie nieziemskim wschodem slonca, ruszylismy plaza spowrotem w kierunku wyjscia z parku. Plan byl taki, by przedostac sie tym razem szybko przez skalne klify wybrzeza i zaoszczedzic ponad godzine czasu na przeprawe przez dzungle, i sie udalo, choc nie bylo to latwe z ciezkimi plecakami. Szybka kapiel w morzu, a potem pod darmowym prysznicem, sniadanko i ok. 8.00 bylismy juz przed wejsciem do parku, gdzie bardzo szybko zlapalismy busa do kolejnego miejsca, ktore zamierzalismy odwiedzic - wodospadow Quebrada Valencja.

Bardzo fajnie wyszlo, ze znalezlismy sie tam tak wczesnie, bo moglismy nacieszyc sie nim w bardzo skromnym gronie innych turystow, z ktorych jeden nawet nam postawil wejsciowke :) Wracajac, gdy mijalismy po drodze niezliczone tabuny turystow udajacych sie dopiero do wodospadu cieszylismy sie jak dzieci. Komicznym widokiem byla nad wyraz tlusciutka turystka zajadajaca sie jakims obiadkiem na wynos, siedzaca na grzbiecie konia, ktorego ciagnal wlasciciel. Szczyt lenistwa. Jednak latynowska proznosc jest wciaz widoczna.

Gdy dotarlismy znow do drogi, po dosc krotkiej chwili, zlapalismy autobus, ktorym chcielismy sie udac do Santa Marta, skad zamierzalismy lapac nastepny do Cartageny. Jednak i tym razem szczescie nam sprzyjalo, bo okazalo sie, ze tym mozemy dojechac na samo miejsce. Oczywiscie nie obylo sie bez negocjacji, bo pierwsza cena, jaka sobie zazyczyl kierowca (50.000 COP/os) byla nie do przyjecia, jednak, gdy zszedl do 35.000 COP/os dobilismy targu i z malymi przygodami o 17:00 bylismy na miejscu. Taki byl nasz plan od poczatku, by wyladowac w Cartagenie, jak najwczesniej zobaczyc w niej ile sie da i wrocic tego samego dnia najpozniejszym mozliwym autobusem spowrotem do naszych hostow w Monterii. Jak sobie to wymyslilismy, tak zrobilismy, dzieki czemu dane nam bylo nacieszyc sie pieknem starego miasta Cartageny, nie wydajac tam zadnych pieniedzy :) (miasto jest bardzo drogie nawet jak na Kolumbijsie standardy). Podrozujac miejskim autobusem z dworca do skrytej za warownymi murami starowki, mielismy okazje zobaczyc dwie twarze miasta. Bardzo nam przypadly do gustu kolonialne budynki starego miasta, ktore mielismy szczescie ogladac zarowno w sloncu, podczas zachodu, oraz spacerujac po zmroku klimatycznie oswietlonymi uliczkami. To jednak co zobaczylismy przejezdzajac, przemiezajac autobusem "normalne" ulice Cartageny sprawilo, ze z radoscia nawet opuscilismy to miejsce. Tumany smieci, smrod i bijaca w oczy bieda tutejszych slamsow przytlaczyla nas. Zmeczeni ale zadowoleni z owocnego wypadu wrocilismy do naszego tymczasowego domku w Monterii, gdzie pozniej odsypialismy ta wycieczke przez dwa dni.



































2 komentarze:

  1. Bardzo dobre zdjęcia, ale na przyszłość może trochę więcej tekstu?;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem tak - niektorzy narzekaja, ze jest go za duzo.. :)

      Usuń