czwartek, 17 października 2013

Choquequirao - Peru

O tym prastarym miescie Inkow uslyszelismy od Sylvi w Ekwadorze i za punkt honoru postawilismy sobie, by tam dotrzec. Maciej dlugo szukal w internecie informacji na temat trasy i po burzliwych dyskusjach z Olka w koncu postanowil, ze Andami postaramy sie przejsc do Aguas Calientes - miasteczka polozonego obok Machu Picchu. Problem polegal jednak na tym, ze nie stac nas bylo na wynajem oslow i mulow do dzwigania naszych ciezkich plecakow, dlatego musielismy najpierw najlezc bezpieczne miejsce do pozostawienia w nich wszystkich rzeczy, ktore nam nie bede niezbedne podczas tej wedrowki. W Cusco odnalezlismy hostel, o ktorym opowiadali nam zaprzyjaznieni podroznicy poznani w Limie, gdzie przepakowalismy sie i bezpiecznie zostawilismy wiekszosc naszych tobolow.

Przed wyprawa zgromadzilismy wystarczajaca ilosc pozywienia (zupki chinskie, puszki z tunczykiem, 2kg bakalii, platki owsiane, landrynki, ciastka, liscie koki...) i udalismy sie na miejscowy "Terminal Terrestre", gdzie o 13.00 odnalezlismy autobus zmierzajacy do miejscowosci Abancay. Kierowcy powiedzielismy, ze chcemy wysiasc w miejscu zwanym "Ramel de Cochora". Jest to nic innego, jak rozdroza polozone najblizej od miejscowosci Cochora, z ktorej wyrusza szlak w kierunku Choquequirao. Po wyjsciu z autobusu miejscowi "taksowkarze" za wszelka cene probowali nam sprzedac dojazd do miasta za 25 - 30 soli. Oczywiscie olalismy ich cieplym moczem, zarzucilismy plecaki na plecy i pieszo ruszylismy w kierunku miasta, ktore wg. nich oddalone bylo o 12km. Jak juz wam wspominalismy peruwianczycy to wielcy sciemniacze i ich rzekome 12km pokonalismy w ok. godzinke idac na skroty zboczami gor przecinajac pomniejsze osady i pola.

W miasteczku wyladowalismy ok. 18.00, gdy sie juz sciemnialo, dlatego czym predzej posta nowilismy znalezc jakies miejsce na nocleg. Z pomoca nam przyszla miejscowa indianka, ktora zaproponowala nam podloge w swoim ubogim domku. Bylo to bardzo w naszym stylu, dlatego od razu sie zgodzilismy. Przed snem pomoglismy pani nakarmic jej swinie, a potem sami juz w jej domku zostalismy nakarmieni. Pani Natalia mieszka razem tylko ze swoim 10-letnim synem i mowi po hiszpansku zaledwie pare slow. Z tego, co zrozumielismy, gdy byla dzieckiem, rodzice jej zabraniali uczyc sie hiszpanskiego, dlatego wlada jedynie jezykiem Quechua. Z pomoca przyszedl nam jednak jej syn, ktory w szkole uczy sie hiszpanskiego i byl po prostu naszym tlumaczem w sytuacjach gdy jezyk migowy zawodzil. Od niego takze dowiedzielismy sie, o kosciele szatana pobudowanym w centralnej czesci Cachory. Po krotkich wyjasnieniach dowiedzielismy sie, ze mowa tu o kosciele katolickim, ktory w ten sposob postrzegany jest przez ewangelicka ludnosc indianska. Uwazaja oni bowiem, ze kosciol powinien byc tylko domem bozym, a nie miejscem przepelnionym figurami "pseudo - swietych".

Mimo, iz domostwo pani Natalii bylo bardzo proste i biedne nasza gospodyni zrobila wszystko, bysmy wygodnie mogli przespac te noc. Ulozyla nam mnostwo kocy, ktore zaslala bieluskim przescieradlem.

Po wczesnym pobudce (5.00 rano), wspolnym sniadanku, z pomoca naszej gospodyni ruszylismy w miasto, by zaopatrzyc sie w duze ilosci chleba niezbedne w naszej podrozy. Kupilismy takze troche bulek i mala coca-cole dla meza naszej gospodyni, ktory pracuje przy budowie mostu w miejscowosci Playa, do ktorej planowalismy dotrzec jeszcze tego dnia. Zegnajac sie zostawilismy pani 20 soli, ktore przyjela z duza wdziecznascia, pospolu dziekujac nam i bogu za to, ze trafilismy pod jej dach. Nigdy nie zapomnimy naszej gospodyni, a w szczegolnosci jej "matecito"( Yerba luisa zalana wrzatkiem z dodatkiem mleka skondensowanego i duza iloscia cukru), w ktorym w szczegolnosci rozsmakowala sie Ola.

Wyjscie na szlak nie jest takie oczywiste. Nalezy sie udac z centralnego placu prawa ulica schodzaca w dol w kierunku przepieknych gor na horyzoncie. Potem przejsc przez pola, az odnajdzie sie pierwsze znaki oznaczajace szlak w kierunku tych prastarych ruin. Tego dnia zrobilismy ok. 20 km sciezkami schodzacymi glownie w dol i rozbilismy sie obozem w miejscowosci Playa, tak jak planowalismy. Po drodze widoki, ktore mielismy szczescie podziwiac zapieraly nam dech w piersiach, jednak nie robilismy zbyt duzo zdjec, gdyz zalezalo nam, by przed zmrokiem dotrzec do miejsca, gdzie chcielismy rozbic namiot. Jak sie okazalo, ludzie zamieszkujacy Andy sa duzo bardziej przyjaznie nastawieni, niz ci, ktorych do tej pory spotykalismy w miastach. Kazdy napotkany czlowiek zyczy ci milego dnia i z przyjemnoscia odpowiada, gdy sie go zapyta o droge. Dzieki uprzejmosci jednego z miejscowych Olka otrzymala dwa lekkie ambusowe kije, z ktorymi nie rozstala sie juz do konca wyprawy, a bez pomocy ktorych pewnie nie dalaby sobie rady.

W Playa odnalezlismy malzonka pani Natalii i przekazalismy mu bulki i napoj. ceny tych artykulow w tym miejscu sa bowiem 3x wyzsze, ze wzgledu na fakt, iz zaopatrzenie miejscowych sklepow jest prowadzone tylko dzieki transportowi na grzbietach mulow. W podziekowaniu za przyniesienie darow od malzonki pan Marcelo wytlumaczyl nam gdzie mozemy wlaczyc wode by sie wykapac oraz zaprowadzil nas do miejscowej kuchni polowej, w ktorej zaopatrzylismy sie we wrzatek za darmo do naszych zupek.

Miejsce w ktorym przyszlo nam nocowac to jakby nie dokonczony kemping, z ktorego mozna korzystac za darmo. Temperatura w tej polozonej nad rzeka osadzie nas troche zaskoczyla, gdyz byla nawet w nocy bardzo wysoka. Olka narzekala, iz ciezko jej sie oddycha w namiocie, dlatego zmuszeni bylismy spac przy otwartych drzwiach. Decyzja ta okazala sie dosc fatalna w skutchach, gdyz doslownie zjadly nas tej nocy miejscowe "moskos" (czerwone muszki podobne do naszych meszek, jednak duzo bardziej krwiozercze).

Nastepnego dnia rano po pierwszym tak intensywnym dniu ciezko nam sie wstawalo. Ruszylismy na szlak stosunkowo pozno o ok. 8.30. Gdy dodamy do tego fakt, iz troche czasu zajela nam przeprawa wagonikiem linowym przez rzeke, na ktorej od ok. dwoch lat nie ma zawalonego mostu, sytuacja zrobila sie nieciekawa. Od godz. 10.00 bowiem, do mniej wiecej 14.00 andyjskie slonce potrafi wyssac wszystkie sily. Tego dnia mielismy do zrobienia "tylko" ok. 10 km, jednak drogi, ktora piela sie stale stromo w gore. Pamietajcie o tym, ze szlismy z pelnym obciazeniem, a waga naszych plecakow wahala sie miedzy 8 a 12 kg. Musielismy poza namiotem, spiworem, jedzeniem i ciepla odzieza dzwigac sporo wody. Nie bylismy bowiem pewni, ile po drodze bedzie miejsc, w ktorych bedziemy mogli sie w nia zaopatrzyc (wode mozna znalezc po 4km w obozowisku "Santa Rosa", kawalek dalej w "Santa Rosa Alta" oraz kolejny kilometr dalej w przebiegajacym przez szlak strumieniu). Nie bylismy pewni czy ta woda byla dobra do spozycia. My korzystalismy ciagle z chlorowych tabletek ja uzdatniajacych.

Nie bedziemy tu wam opisywac jak umieralismy na szlaku, jednak przed zmrokiem, jakims cudem udalo nam sie dotrzec, jak zaplanowalismy, do ostatniego miejsca kempingowego polozonego najblizej ruin Choquequirao.

By wejsc na teren parku zmuszeni bylismy zaplacic za bilet, jednak po dluzszych negocjacjach z miejscowym straznikiem umowilismy sie na cene studencka (19 soli/osobe) a nie 38 soli/osobe - jak poczatkowo mielismy zaplacic.
Ta noc byla duzo bardziej chlodna i bardzo nam sie przydaly wszystkie cieple ciuchy, ktore z mozolem taszczylismy na gore. Mimo wieczornego chlodu i dosc znacznej wysokosci (ok. 3300m npm) "moskos" wcale nie daly nam spokoju, a wrecz przeciwnie - zdawaly sie gryzc nas ze zdwojona sila. Mimo dosc duzej wysokosci okolica porosnieta jest roslinnoscia, ktora bardziej przypominala nam ta, ktora zastalismy w dzungli. W tym miejscu nie sposob nie napomknac o bardzo milym panu Alexie, ktory pracuje, jakos traznik w budynku przy kempingu pod Choquequirao. Dzieki wrzatkowi, ktory od niego moglismy czerpac w dowolnej ilosci moglismy sie rozgrzac naszymi zupkami oraz wysepiona od innych turystow herbata. Moglismy takze przygotowac sobie wywar z lisci koki, ktory mielismy podczas dalszej wedrowki, a oslodzona herbatka ta jest milion razy lepsza od opcji zucia tych gorzkich lisci. W sklad wyposazenia budy straznikow wchodzily: CB radio, kuchnia z olbrzymim czajnikiem, kot - szt. 1 oraz inne niezbedne duperele :)

Kolejny dzien postanowilismy poswiecic w znacznej czesci na zwiedzanie ruin. Wypompowana Olka stwierdzila, ze sie nigdzie nie rusza i w cieniu jednego z drzew rosnacych na murach Choquequirao postanowila wypoczac. Maciej natomiast, jak kot z pecherzem, biegal po wszystkich zakamarkach tego starozytnego miasta. Najbardziej spodobalo mu sie miejsce nazwane "Llamas blancas" (biale lamy), do ktorego musial dosc nisko zejsc ponizej centralnego placu miasta inkow. Po paru godzinach i lekkim posilku postanowilismy ruszyc dalej w nasza droge. Tego dnia mielismy w planie zejsc do miejsca kempingowego - Pinchaunuyoc, znajdujacego sie ok 3 godzin od ruin. Jednak by sie tam dostac musielismy najpierw ruszyc ostro w gore, skrotem wzdloz akweduktu, o ktorym nam powiedzieli straznicy poprzedniego dnia. Wspinaczka ta okazala sie przyslowiowym gwozdziem do trumny Olkowej kondycji. Biedna mimo szczerych checi poprostu nie miala sily isc dalej. Nie pozostalo nam wiec nic innego i zawrocic w kierunku obozowiska, w ktorym nocowalismy poprzedniej nocy. Na nasza decyzje wplynal takze fakt, ze informacje, ktorymi dysponowal Maciej o dalszym szlaku w kierunku Machu Picchu mowily, ze dalsze podejscia beda duzo bardziej wymagajace od tych, z ktorymi mielismy do czynienie do tej pory. Szlak na przeleczy Yanama, wg jednego z napotkanych przewodnikow, mial sie wznosic na wysokosci przewyzszajacej 5000 mnpm, co w polaczeniu z Olki astma i juz obecnym zmeczeniem moglo okazac sie dla niej zbyt niebezpieczne. Decyzja o powrocie do Cachory nie oznaczala jednak konca naszego wedrowania. Wrecz przeciwnie - zdawalismy sobie dokladnie sprawe, jak ciezka droga powrotna przed nami, bo ja juz przemierzylismy.

Kolejnego dnia nie popelnilismy juz wczesniejszego bledu i ruszylismy na szlak z pierwszymi promieniami slonca i przed rozpoczeciem sie najwiekszych upalow przeprawialismy sie znow linowa "winda" zasilana miesniami Macieja przez rzeke. W obozie budowniczych mostow przeczekalismy najwiekszy upal i ok. 14.00 ruszylismy jeszcze kawalek dalej do najblizszego kempingu Chiquisca tak, by nastepnego dnia spokojnie byc w stanie wspiac sie spowrotem do Cachory. wdrapujac sie do Chiquisca bylismy swiadkami dosc specyficznego widowiska. Z gory na zlamanie karku po bardzo sliskim i zdradliwym szlaku zbiegali miejscowi z przywiazanymi do pasa kilkumetrowymi palami drewna, prawdopodobnie potrzebnymi do budowy mostu ponizej. Chlopaki byli nawaleni w sztok, prawdopodobnie mieszanka miejscowego bimbru i lisci koki. W tym momecie zrozumielismy, ze stwierdenie naszego zaprzyjaznionego straznika z Choquequirao, ze 32km trase do Cachory robi w ok. 3-4 godziny jest jednak prawdopodobne. Nam zajela ona 2 dni naprawde konkretnego wysilku, jednak nawet Olka, ktora nie jest jakas wielka fanka gorskich wedrowek na koniec stwierdzila, ze warto bylo sie meczyc.

Wielokrotnie podczas tej podrozy towarzyszyly nam psy, a w szczegolnosci jedna sympatyczna suczka, ktora, jak sie dowiedzielismy, codziennie pokonuje szlak pomiedzy Cachora a Playa, bedac swoistym przewodnikiem dla turystow.

Widokow, jakie uswiadczylismy przez te 5 dni po prostu nie da sie opisac. Nie posiadamy tez fachowego sprzetu fotograficznego, ktory w pelni potrafil by oddac to piekno i w wielu momentach, szczegolnie podczas ciezkich podejsc, nie mielismy po prostu sily myslec o fotografowaniu.

Na koniec chcielibysmy dodac jeszcze kilka spostrzezen. Podczas naszej wedrowki spotkalismy kilkunastu przeroznych turystow. Zdecydowana wiekszosc z nich szla z przewodnikami i w karawanach wyposazonych w osly, kucharzy i inne cuda wianki. Szczerze uwazamy, ze jest to calkowicie zbedne. Szlak jest prosty i nie sposob zabladzic, a transport tego calego wyposazenia nie jest wart astronomicznych cen (ok 300$/os). My wliczajac transport do i z Cachory, wejsciowki do parku, jedzenie i pieniadze, ktore zostawilismy pani Natalii, nie wydalismy wiecej niz 150 soli na 2 osoby przez te, w sumie, 6 dni, a satysfakcje z cala pewnoscia mamy duzo wieksza.

Same ruiny to miejsce wyjatkowe, wlasnie dlatego, ze trzeba troszke sie napocic, by je zobaczyc. Stanowia one zupelne przeciwienstwo komercyjnego Machu Picchu, do ktorego mozna dojechac pociagiem, a wejscie kosztuje jakies kwadratowe pieniadze. Maciej biegajac przez pol dnia po Choquequirao nie dosc, ze mogl zajrzec doslownie wszedzie, nie stresowany przez zadnego ochroniaza czy straznika, to w dodatku, prawie przez caly czas, byl calkiem sam. Przez caly ten dzien spotkalismy w ruinach tylko 4 turystow. Mozliwosc kontemplowania takiego miejsca w samotnosci jest wartoscia nie do przecenienia i stanowi o magii tego miasta. Posrod tych ruin spelnilo sie tez nasze marzenie i moglismy podziwiac majestatyczne kondory latajace ponad naszymi glowami, co tylko dodalo magii temu wyjatkowemu miejscu.


 
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz