"A droga dluga jest, nie wiadomo czy ma kres, co dalej za zakretem jest...". Jak juz wam wspomnielismy nasza znajoma - Sylvi, ktora poznalismy nad oceanem w Ekwadorze mniej wiecej wyjasnila nam, jak dostac sie do amazonskiej dzunglii. Jednak cos o czym sie latwo slucha w rzeczywistosci zawsze wyglada troche inaczej. Wystartowalismy z Cuenci wczesnie rano. Nasz niezawodny couchsurfer Jorge zawiozl nas na autobus i juz o 7.00 rano bylismy w drodze do Loja (7,50$/os.). Pomimo, iz droga byla bardzo ladna i rowniutka kierowca specjalnie sie nie spieszyl i przejazd, ktory na mapie wydawal sie bardzo krotki zajal nam 5 godzin. Do tak beznadziejnie wolnych kierowcow w ameryce latynowskiej nie przywyklismy, ale coz. w Jaen zlapalismy kolejny autobus do Zumby - miejscowosci znajdujacej sie w Andach na granicy Ekwadorsko - Peruwianskiej. Ten z kolei szofer mile nas zaskoczyl. Dysponujac duzo gorszym sprzetem niz swoj poprzednik, i pokonal trase duzo gorsza i duzo bardziej niebezpieczna szybciej. Miejscami zbierala nam sie nawet kupa w majtkach, gdyz facet grzal pelna para szutrowymi drogami mijajac o wlos przepascie. Widoki jednak byly nieziemskie. W Zumbie wyladowalismy o 18.30, co, jak sie okazalo, bylo za pozno by zlapac ostatni autobus w kierunku granicy, znajdujacej sie w miejscowosci Balsa. Znalazl sie "bardzo mily" pan taksowkarz, ktory chcial za jedyne 10$/os. nas tam zawiezc ale olalismy go cieplym moczem. Przemile panie pracujace w sklepach na terminalu powiedzialy nam, iz bez problemu mozemy rozbic sie namioteme przed budynkiem. Umyc sie moglismy natomiast nieopodal w domu jednej z pan, ktora nawet z nami zrobila sobie zdjecie. Tej nocy zamiast zwyczajnego smrodu w namiocie usypial nas zapach rozy, ktora sprezentowala nam ze swojego ogrodu nasza przemila dobrodziejka. Obudzilismy sie skoro swit, spakowalismy nasze graty i o 8.00 rano ruszylismy drewnianym autobusopodobnym wehikulem za jedyne 1,75/os. w kierunku granicy.
Na granicy dopelnilismy formalnosci paszportowych, wymienilismy nasze ostatnie 60$ na peruwianskie sole (1$ - 2,70 sol, (1 sol - 1,15 zl). I tu zaczely sie schody gdyz transport w Peru dosc niemilo nas zaskoczyl. Okazalo sie, iz z granicy nie ma innej mozliwosci, jak przejazd "carro" (dzielona taksowka) za bagatela 17sol/osoba do najblizszego miasta (ok. 1,5godz jazdy). Cena jest z kosmosu i wiemy, ze przeplacilismy, jednak w tym momencie czlowiek nie ma opcji, a miejscowi kierowcy dobrze to wiedza i wykorzystuja. Rzeczona taksowka dowiozla nas do.............., jednak na niedogodny dla nas terminal. Stalismy sie tam lakomym lupen dla niezliczonej ilosci "mototaxi", jednak grzecznie im podziekowalismy i ruszylismy piechota nie chcac byc jeszcze raz naciagnietymi przez Peruwianczykow. W tym miejscu dowiedzielismy sie na wlasnej skorze, iz ludnosc tego kraju to kretacze, ktorzy bez mrugniecia okiem sklamia ci wszystko byle tylko wyciagnac od ciebie pieniadze. Po ok. godzinnym "spacerku" w sloncu z calym naszym dobytkiem dotaarlismy do drugiego terminalu, gdzie szczesliwie wpakowalismy sie od razu do colectivo zmierzajacego do Jaen (12sol/osoba). Jaen okazalo sie duza, brudna i niesamowicie upalna miejscowoscia, o ktorej miejscowi mowia, iz dla turystow jest dosc niebezpieczna. Pierwszy raz zetknelismy sie z miastem, ktorego ruch na ulicach w 90% sklada sie z mototaxi. Miejscowi nie znaja tutaj transportu publicznego i jesli chcesz sie gdziekolwiek dostac musisz wytargowac dobra cene u jakiegos kierowcy. Nam poszlo latwiej gdyz zabralismy sie razem we 3. z jednym z pasazerow naszej ostatniej podrozy colectivo. Nie przeszkadzalo nam nawet, iz to my zaplacilismy za kurs, gdyz bez niego pewnie placilibysmy i tak podwojnie. A tak za jedyne 1,50 sol znalezlismy sie na terminalu autobusow zmierzajacych do Tarapoto - "Transporte Jimenez". Tu dowiedzielismy sie, iz najblizszy autobus zmierzajacy w obranym przez nas kierunku odjezdza o 21.00. Nam to pasowalo, gdyz podroz zajmuje ok. 10 godzin i w ten sposob oszczedzilismy na kolejnym noclegu. Autobus nosi chlubne miano "bus cama" - autobus kanapa, w ktorym podobno mozna spokojnie sie wyspac. Na pierwszym pietrze z dwoch mozliwych prawdopodobnie tak, jednak nam nie dane bylo tego wyprobowac, gdyz wlascicielka powiedziala, iz miejsca sa tylko i wylacznie na gorze. Sklamala nam przy tym bez mrugniecia okiem w zywe oczy, iz za rowno na gorze i na dole pasazerowie maja tyle samo miejsca, co okazalo sie ewidentna sciema, gdy tylko zobaczylismy jak autobus wyglada. Cos zrobic - zaplacilismy 40sol/osoba i pojechalismy ta niezbyt komfortowa "kanapa", ktora w rzeczywistosci ma miejsca na nogi mniej, niz rozlatujace sie tanie autobusy, do ktorych przywyklismy.
W Tarapoto wyladowalismy wczesnie rano ok. 6.00 prawie bez grosza i w dosc ulewnym deszczu. Pierwsza nasza misja bylo odnalezc bankomat, ktory po kilkunastu minutach wedrowania znalezlismy w poblizu jednego z placow miejscowosci graniczacej z Tarapoto. Jak sie okazalo bowiem autobus jechal nie do samego Tarapoto, tylko do pobliskiej miesciny, gdzie swoj dworzec miala "wspaniala" firma Jimenez. Przy bankomacie - zonk - i duzo stresu, gdyz jak sie okazalo nie obsluguje on naszych glownych kart - Alior Bank Master Card. Na szczescie karta M-Banku zadzialala i wyplacilismy 400 soli, posiadanie ktorych troche nas uspokoilo. Wzielismy nasze bagaze i pomaszerowalismy do samego Tarapoto w poszukiwaniu nastepnego bankomatu oraz jakiegokolwiek transportu do Yurimaguas. Po godzinie niezbyt lekkiej wedrowki dotarlismy do centrum tego niezbyt pieknego miasteczka. Tam znow okazalo sie, iz nasze karty Aliora sa "fe" dla kolejnego peruwianskiego banku. Cos zrobic? Chcac nie chcac musielismy skorzystac z oferty drogiego M-Banku i wyplacic kolejne 700 soli, ktore, jak wierzylismy, zapewnia nam spokoj finansowy w podrozy do serca amazonii. Na miejscowym targu zaopatrzylismy sie takze w dwa sliczne hamaki (29 sol/szt.), ktore mialy stanowic nasze lozeczka na statku zmierzajacym z Yurimaguas do Iquitos. Zlapalismy mototaxi i poprosilismy goscia, by za 2 sole podrzucil nas w miejsce, gdzie odjezdzaja camionety w kierunku Yurimaguas. Do miejscowosci tej mozna dostac sie bowiem w dwojnasob. Za 10 sol/osoba - na pace ciezarowki lub tez colectivo, o ktorych dowiedzielismy sie dopiero pozniej na lodzi i ktore nie mamy pojecia, gdzie sie znajduja, lub za 20sol/osoba "carro" - dzielona taksowka. My, jak zwykle, wybralismy ta najtansza opcje. Na pierwszego kierowce polciezarowki, zanim zebral ludzi i towary w podroz, czekalismy 4 godziny, co w koncu tak zdenerwowalo Olke, iz po konkretnym opierdoleniu faceta postanowila poszukac nastepnego transportu. W niedalekiej okolicy akurat wyjezdzal, zapakowany po brzegi, jeden z jego konkurentow, ktory za taka sama cene ruszyl z nami do Yurimaguas w momencie, jak tylko zapakowalismy sie na pake. Tak hardcorovej przejazdzki, wliczajac wszystkie nasze przygody z autostopem, jeszcze nie zaznalismy. Zdjecia prawdopodobnie nie oddadza stopnia w jakim wypchany byl ten pick-up, jednak uwierzcie nam - ledwo sie zmiescilismy miedzy rurami, worami z cebula, wiadrami, papierem toaletowym i calym mozliwym sprzetem tak cennym dla ludnosci amazoni.
W Yurimaguas bylismy po 2 godzinkach, czyli ok. 15.00 i tu takze zostalismy przywitani przez klamczuszkow peruwianskich. Jeden z kierowcow mototaxi, ktory za wszekla cene chcial na nas zarobic nasciemnial nam, iz ostatni prom do Iquitos wyruszyl po poludniu, ale chetnie poleci nam lokum do spania, do ktorego nas za "jedyne" 3 sole zawiezie. Olalismy go, co okazalo sie strzalem w 10. Jego kolega zaczepil nas kilka metrow dalej wyjasniajac nam, iz wszystko, co mowil jego poprzednik to jedna wielka sciema i jak sie pospieszymy powinnismy spokojnie zdazyc na barke do Iquitos. Maciej stargowal cene na przejazd do portu na 1,50 sola i ruszylismy. Widzac koniec zaladunku promu Maciej ucieszony zaplacil panu 2 sole, co takze bardzo nam pomoglo, dlatego, ze kierowca mototaxi wszedl z nami na poklad, pokazal nam najfajniejsze miejsce, gdzie mozemy rozlowyc swoje hamaki i wlasciwie za nas nam je powiesil w fachowy sposob. Dwie godziny pozniej, czyli okolo 17.00 prom "Corazon de Jesus II" ruszyl w kierunku Iquitos. Przejazd kosztuje normalnie 100 soli/osoba. Za ta dosc duza cene otrzymujemy mozliwosc przejazdu 3 dniowego, ktory, tak na prawde skrocil sie do 2 dni, oraz 3 posilki dziennie. My wytargowalismy cene do 90 sol/osoba, jednak nie jest to jakies mistrzostwo swiata. Jak sie pozniej okazalo nasi nowo poznani znajomi artesanos z Argentyny zaplacili 70 sol/os.
Podroz tym promem to jedno z najfajniejszych przezyc jakie zaznalismy do tej pory. Droga to tak na prawde niekonczacy sie obraz rodem z Animal Planet i National Geographic. Widzielismy indianskie wioski, dookola nas plywaly delfiny, a wieczorami bylismy swiadkami zjawiskowego zachodu slonca a chwile pozniej wchodu olbrzymiego, pomaranczowego ksiezyca nad amazonska dzungla. Niektorzy podroznicy, z ktorymi rozmawialismy, opowiadali, iz droga ta moze sie dluzyc i na dluzsza mete byc nudna, jednak my w zaden sposob tego tak nie odebralismy. Jak dzieciaki z otwarta geba, calymi dniami wpatrywalismy sie w niesamowite widoki i nie moglismy sie nimi nasycic.
Jedzenie na promie jest bardzo podstawowe, jednak dla nas hardcorovych mochilero stanowilo nie lada kulinarna gratke. Po kilku dniach jazdy autobusami i posilaniem sie tylko suchymi bulkami, sniadanie skladajace sie z bulki ze solonym maslem i slodkim mlekiem z ryzem lub platkami owsianymi, czy obiad z ryzu z makaronem, bananem i kawalkami kurczaka byl nie lada rarytasem. Kazdemu podroznikowi polecamy jednak by zabral ze soba troche wlasnego jedzenia i nabyl za wczasu plyny - CocaCole i wode. Posilki bowiem moga nie zaspokoic co wiekszych glodomorow, a CocaCola moze pomoc w ich trawieniu. Na tym statku, jak sie dowiedzielismy od naszej przemilej wspoltowarzyszki podrozy, mielismy ogromne szczescie do posilkow, ktore byly po prostu bardzo smaczne. Jak nam powiedziala pani, ktora przemierzyla ta trase juz niejednokrotnie, zdarza sie bowiem, ze posilki sa bardzo ciezkie dla zoladkow. Dlatego ona dla swojego dziecka zabrala olbrzymi zapas slodkich bulek, ktore sie jej jednak na tym konkretnym promie nie przydaly.
Cala podroz odbyla sie bez negatywnych przygod, ale dla osob podrozujacych do Iquitos mamy jedna bardzo wazna rade. Jesli chcecie znalezc w tym "miescie dla zuchwalych" sensowna kwatere i chcecie by nikt was nie okradl musicie wyladowac w porcie za dnia. Jest na to jeden sposob, a mianowicie statek doplywa najpierw do miejscowosci Nauta, w ktorej mozna wysiasc i samochodem za 10 soli/os. dojechac w 2 godz. do Iquitos. Ta sama dalsza podroz statkiem zajmuje bowiem az 8 godzin i mozecie wyladowac, tak jak my, juz po zmroku w Puerto Masusa (glowny port w Iquitos). Uwierzcie nam - nie chcieli byscie tu wyladowac w nocy. Jest to jedno prawdopodobnie z najniebezpieczniejszych i najbardziej obskurnych i brudnych miejsc w jakich bylismy. Zdajac sobie sprawe z tego co nas czeka, po licznych rozmowach z wspolpasazerami, postanowilismy zagadac z kapitanem statku, czy nie stanowiloby problemu, bysmy ta ostatnia noc przespali w porcie na promie i opuscili go dopiero rano, gdy bedzie juz bezpieczniej. Kapitan zgodzil sie na nasza propozycje i nawet nic nie musielismy za to zaplacic. Powodem prawdopodobnie tego byl fakt, iz wyladowalismy na miejscu grubo po 23.00, czyli z ponad 3-godzinnym opoznieniem. SStalo sie tak, gdyz w momencie, kiedy juz widzielismy z bliska swiatla portu prom wpadl na mielizne, z ktorej przez 3 godziny nie mogl sie wyswobodzic. Noc na promie okazala sie dosc krotka, gdyz skoro swit (ok.5 rano) rozpoczal sie rozladunek statku, a godzine pozniej takze my postanowilismy go opuscic w poszukiwaniu jakiegokolwiek zakwaterowania.
Maciej do poznych godzin nocnych rozmawial na statku z jednym z podroznikow, ktory przeplynal praktycznie w zdloz i wszerz cala amazonie. Chlopak okazal sie tak mily, iz rozrysowal nam mniej wiecej mapke okolic portu i centrum miasta. Dzieki niemu dowiedzielismy sie, gdzie mozna znalezc obskurne, jednak bardzo tanie miejsca do spania w porcie Masusa, oraz gdzie szukac ludzi, ktorzy za rozsadne pieniadze zabiora nas do dzungli.
Kwatere znalezlismy bardzo szybko, gdyz wychodzac z portu, po prawej stronie znajduja sie "hospedaje", w ktorych za smieszna kwote 5 soli/kwatera/dzien mozna sie przespac. Tak obskurnych miejsc jednak wczesniej jeszcze nie widzielismy, a uwierzcie nam - widzielismy duzo. W cenie jednak tych 3zl/osoba otrzymalismy poza dachem nad glowa i lozkiem takze bezpieczne zamkniecie pokoju i mozliwosc wziecia prysznica, ktory w tym upalnym miescie doslownie ratuje zycie.
W centrum Iquitos obok "malecon", w miejscu zwanym "anaconda", gdzie miejscowi artesano oferuja swoje sliczne wyroby, tak, jak obiecal nam koleza z promu odnalezlismy ciekawych ludzi oferujacych wyprawe do dzungli. My bowiem nie moglismy sobie pozwolic na zwyczajowe ceny siegajace okolo 150 soli/osoba/dzien. Jeden z lokalnych indian - nasz przyszly przewodnik okazal sie jednak wyrozumialym i rozsadnym gosciem i zszedl nam z ceny do 400 soli za wyprawe, ktora rozpoczela sie w sobote a skonczyla sie w srode nastepnego tygodnia, o czym napiszemy wam w nastepnym poscie. Wszystkie te decyzje podjelismy jednego szalonego dnia po zejsciu z promu. Bez zalu opuscilismy nasza brudna kwaterke nawet tam nie spiac, jednak wynajecie jej bylo dla nas strzalem w 10, gdyz przez caly dzien mielismy dostep do prysznica, pradu i moglismy biegac po miescie bez plecakow. A wszystko to kosztowalo nas jedyne 5 soli. Powyzsze wypociny powstaly takze w tej obskornej norce :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz