niedziela, 22 września 2013

Mazan, Petrona - Peru

Sa miejsca na naszej cudownej planecie, ktorych nie sposob kiedys w zyciu nie odwiedzic. O zaglebieniu sie w sercu Amazoni Maciej marzyl od dawna i mimo, ze przed wyjazdem nie mielismy bladego pojecia, jak to zrobic, wiedzielismy, ze jakos nam to sie uda. Swoista brama wjazdowa stalo sie dla nas Iquitos - olbrzymie miasto w srodku dzungli, o ktorym uslyszelismy kiedys z programow Wojtka Cejrowskiego. Jak sie do niego dostalismy opisalismy juz w poprzednim poscie. Wspomnielismy takze, ze miasto, a w szczegolnosci miejsca, na ktore nas bylo stac, czyli Port Masusa, do gustu nam nie przypadlo. Brod, smrod, bieda i niemilosierny upal to nie to, po co tu przyjechalismy. Jak tylko nadarzyla sie okazja ewakulowac sie stad glebiej w dzungle nie zastanawialismy sie dlugo i ruszylismy razem z Johnnym - naszym przewodnikiem, a z perspektywy czasu nowym przyjacielem. Jak wielokrotnie, podczas tych wielu miesiecy podrozy, mielismy po prostu ogromne szczescie poprzez splot szczesliwych okolicznosci spotkac odpowiednia osobe w odpowiednim czasie.

Ewakulowalismy sie ok 15:00, gdy upal juz troszke zelzal, z naszej paskudnej norki w porcie. Zaplacilismy gosciowi 4 sole za pokoj tak, by starczylo nam jeszcze drobniakow na mototaxi z portu do Malecon (2 sol) gdzie o 16:00 bylismy umowieni z Johnnym. Rozwalilismy sie w okolicach miejsca zwanego Anaconda, gdzie zbieraja sie Artezanos usilujacy sprzedac swe cudenka tym bogatszym z turystom. Nie mozemy powiedziec, troszke sie denerwowalismy, bo z naszym przewodnikiem umowilismy sie tylko na gebe, a peruwianczycy, jak juz zauwazylismy, bywaja niezlymi sciemniaczami. Johnny zjawil sie jednak, jak obiecal, tylko z malym opoznieniem i zaraz ruszylismy piechota do drugiego mniejszego pasazerskiego portu, gdzie razem z jego tesciem zapakowalismy sie na szybka lodz pasazerska do ..... (15 sol/os.), skad droga, niezawodnymi mototaxi, dostalismy sie do miasteczka Mazan (ok 5 sol/mototaxi). Podajemy tutaj ceny, jednak my za nic nie placilismy. Umowilismy sie bowiem z naszym przewodnikiem ze placimy 400 soli i przez 4 dni wszystko co potrzebne zalatwia on z tego budzetu. Cena byla naprawde niezla, gdyz nie slyszelismy, by komus udalo sie zaplacic w granicach 50 soli/dzien za wyprawe do dzungli z wyzywieniem i transportem. Tego dnia zaprowadzil nas najpierw do dosc zaniedbanej i prawie opuszczonej chaty tescia, gdzie przygotowalismy sobie legowisko, a gdy doprowadzilismy do stanu uzywalnosci i wymoscilismy ciuchami skladajace sie z samych desek lozko i zawiesilismy moskitiere ruszylismy na wieczorny obchod wioski. Spacerujac wraz z Johnym i jego tesciem okazalo sie, ze ta czesc Mazan zamieszkala jest przez niezliczona ilosc czlonkow jego rodziny. W dzungli bowiem typowa rodzina posiada w granicach siedmiorga dzieci, a jak sobie to przemnozycie przez dalsze pokrewienstwa wychodzi z tego calkiem niezla armia krewniakow :) Pierwsze kroki skierowalismy do pobliskiego domu, gdzie pierwszy raz zaznajomilismy sie z podstawowym napojem dzungli, a mianowicie "masato". Jest to bialy, gesty napoj, powstaly ze sfermentowanej dzieki ludzkiej slinie juce. W smaku gdzies tam lekko zblizony do naszej maslanki. Masato to wlasciwie podstawa przetrwania tutaj, bowiem nie dosc ze zaspokaja glod i pragnienie to jeszcze daje alkoholowego kopa mniej wiecej jak piwo. Pije sie to zawsze z misek w towarzystwie rodziny, bliskich znajomych czy sasiadow w trakcie wspolnej pracy w polu (chakra), jak i w domach juz po pracy. Maciej szczerze polubil ten napitek i kiedy mogl raczyl sie nim, a okazji w trakcie naszego pobytu w dzungli bylo calkiem sporo. Olka pijac masato jakos nie mogla zapomniec, jak sie go wytwarza, dlatego jak mogla wymigiwala sie od niego oddajac swoja porcje zadowolonemu Maciejowi. Indianom nie wolno odmowic sprobowania "masato", gdy czestuja, gdyz jest to dla nich obrazliwe. Podchmielona i bardo sympatyczna rodzinka miala wielki ubaw goszczac tak niespotykanych, jak na to miejsce, bialych gringo. My na tyle, na ile pozwalaly nam zdolnosci zrozumienia dosc specyficznej amazonskiej odmiany hiszpanskiego, zartowalismy sobie razem z nimi, opowiadajac o sobie i naszej ojczyznie. Dopilismy nasze miski "masato", pozegnalismy sie i ruszylismy dalej poznawac kolejnych czlonkow rodziny Johnnego. Wspominal on w prawdzie juz wczesniej, ze nazajutrz ma sie odbyc pogrzeb dziecka jego kuzynki, ale nie spodziewalismy sie, ze wyladujemy wraz z nim w domu zalobnym, gdzie stala otwarta trumienka. Wszyscy tu jednak byli weseli i zrelaksowani. Mezczyzni grali w karty popijajac miejscowy bimber (Aguardiente), a kobiety plotkowaly sobie. Troszke nas mrozil fakt, ze dzieci co i rusz zagladaly do malenkiej trumny z zafascynowaniem przygladajac sie cialu swojego malego krewniaka. Pomimo, iz nam proponowano nie chcielismy raczyc sie tym widokiem. Oczyma wyobazni widzielismy, jak moze wygladac trup dziecka przechowywany w domu w tak tropikalnym klimacie. Jak nam powiedziano maly zmarl, gdyz nie sposob mu bylo udzielic fachowej pomocy. Najblizszy specjalistyczny szpital znajduje sie bowiem dopiero w Iquitos kilka godzin drogi lodzia z Manzan. Ten pierwszy krotki dzien brutalnie pokazal nam realia zycia tu panujace. Z rozmow z naszym przewodnikiem dowiedzielismy sie, ze umieralnosc mimo wielu dobroci cywilizacji nadal w peruwianskiej amazoni jest duza, a on sam stracil tez syna w dzungli.

Nastepnego dnia obudzilismy sie, jak sadzilismy, wczesnie rano o 7, jednak o tej porze od ladnych paru godzin wszyscy byli juz w Manzan na nogach. Johnny zdazyl juz zrobic dla nas zakupy i zaprosil nas na sniadanko do kolejnej jego cioci. Tego dnia Maciej zakochal sie w amazonskich rybach, ktore obok juki, gotowanych bananow i oczywiscie "masato" stanowia codzienny jadlospis wsrod miejscowych. Po sniadaniu udalismy sie do domu zmarlego dziecka, skad razem z korowodem rodziny i znajomych w niemilosiernym upale ruszylismy na miejscowy cmentarzyk. Ceremonia, co nas zdziwilo, odbyla sie bez ksiedza, a odprawila ja chyba jedna z ciotek. Dopiero teraz odkrylismy tez, ktora z kobiet byla matka dziecka i kto byl jego ojcem, gdyz wczesniejsze normalne zachowanie wcale na to nie wskazywalo. Moment jednak zakopywania trumny byl dla rodzicow zbyt bolesny i dopiero teraz wszystko w nich peklo. Nie chcielismy na to smutne zdarzenie dalej patrzec i spokojnie wraz z jedna z ciotek oddalilismy sie z cmentarza. Poszukujac drogi powrotnej w znane nam rejony Mazan skusilismy sie na refresco z Aguaje - owocu miejscowej palmy, ktore bylo po prostu przepyszne. Smialo mozemy powiedziec, ze byl to najlepszy sok, jaki mielismy okazje do tej pory kosztowac. Olka niestety jednak przyplacila ta degustacje nocnymi rewolucjami zoladkowymi, ktore na szczescie dzieki lekom do rana jej przeszly.

Godziny nam mijaly na codziennym miejscowym zyciu: lowieniu ryb i ich jedzeniu, spotkaniach z rodzinka i znajomymi Johnnego spacerach po okolicy. Zrozumielismy odrazu, ze chcemy wiecej i jeszcze tego dnia zapytalismy naszego przewodnika, czy mozemy zostac do soboty, a on sie zgodzil. Poprzestawial troche plany i mial teraz do dyspozycji troche wiecej czasu dla nas. Nie moglismy mu zaplacic duzo wiecej, jednak nie stanowilo to dla niego duzego problemu. Wytlumaczyl nam bowiem, ze miesiac temu zmarl jego ojciec i zalezalo mu bardo na mozliwosci kontaktu z rodzina. Tak sie wiec zlozylo, ze i wilk byl syty, i owca cala, a my wraz z nim przemiescilismy sie dalej w glab Amazoni, wzdloz rzeki rio Napo do miejscowosci Petrona, gdzie zyli kolejni jego krewniacy, ktorych chcial odwiedzic. Tutaj tez dni wygladaly odrobine inaczej. Petrona pozbawiona jest bowiem calkowicie pradu, a zycie mieszkancow jeszcze bardziej niz w Manzan przypomina to, czym zajmowali sie ich przodkowie. Zamieszkalismy w chacie wujka Johnnego, ktory jest najwazniejsza osobistoscia tej wioski, gdyz to on ja zalozyl dziesiatki lat temu. Mimo swego powaznego wieku pana Santiago nie mozna nazwac staruszkiem. Pracuje on bowiem rownie ciezko, jak kazdy, a jego sila jest wrecz niewiarygodna, o czym na wlasnej skorze przekonal sie Maciej probojac nosic takie same ciezary.

Pierwszego naszego dnia tam spotkalismy cala wioske pracujaca na jednym z pol (tzw. chakra) wykarczowanych w pocie czola wewnatrz dzungli. Kazde takie pole bardzo szybko pochlania spowrotem las tropikalny, a jednej osobie nie sposob poradzic sobie z jego rudowaniem. Tak wiec powstal pomysl na wspolna prace wszystkich na polu jednego z sasiadow (tzw. minga). Rodzina, ktorej jest pole musi poprostu dla wszystkich zapewnic olbrzymi zapas "masato" i sama pomaga, gdy kolej jest obrabiania dzialki sasiada. Gdy dotarlismy na "chakre" praca dobiegala juz konca. Poczestowano nas oczywiscie "masato" i pokazano nam pozostalosci najniebezpieczniejszego weza dzungli Shushupe (Bush Master), ktory o malo nie zabil jednej z pracujacych kobiet. Maciej nawet dostal kawalek jego skory, ale czy uda nam sie go dowiezc do Polski, czas pokaze. Zrobilismy zdjecie tez mniejszemu, lecz rowniez zabojczemu wezowi zwanemu Naca-Naca, ktorego jad takze potrafi zabic czlowieka, a takze widzielismy uciekajace z widoku mlode czarne tarantule, ktorych kryjowki podcas pracy zostaly odsloniete. Daje to obraz jak ciezka i niebezpiecza jest praca w dzungli, gdzie niewlasciwy krok, odrobina pecha, moze kosztowac zycie. W eksploracji okolic Petrony, ktore stanowi czysta dzungla (tzw. Selva Pura) bardzo nam pomagal kuzyn Johnego - Linorio znajacy okolice, jak wlasna kieszen. Bez niego niemozliwe by bylo bezpieczne zaglebienie sie tak daleko w stara dzungle charakteryzujaca sie dziewicza roslinnoscia, sposrod ktorej najwieksze wrazenie chyba robia gigantyczne drzewa. Johnny, jako wnuk prawdziwej amazonskiej "Curandero" (wiedzmy/szamanki/znachorki) posiadal natomiast olbrzymia wiedze na temat otaczajacej nas roslinnosci i, co najwazniejsze, jej zastosowan. Przemierzajac dzungle wraz z nim czulismy sie jak na basniowej lekcji biologi, a on sam nie przestawal nas zaskakiwac co i rusz pokazujac cos nowego. Z tego co probowalismy chyba najbardziej przypadly nam do gustu serce palmy (corazon de palma) oraz krystalicznie czysta woda z wijacych sie pedow rosliny o nazwie "unia de gato", ktora, ponoc, wykozystywana jest w panstwach cywilizowanych do walki z rakiem.

Jesli dzungla jest niesamowita i mistyczna w dzien, to w nocy wrazenie te sie nawet poteguja. Wraz z Johnnym i wnuczka Santiago - Sandra, wybralismy sie jednego dnia po zmroku w poszukiwaniu olbrzymich tarantul, ktore wlasnie w nocy wychodza na lowy. Oczywiscie nie zaglebilismy sie bardzo gleboko w dzungle, gdyz jest to smiertelnie niebezpieczne, jednak nawet ta otaczajaca zabudwania Petrony w nocy robila mrozace krew w zylach wrazenie. Dzungla noca zdaje sie tetnic jeszcze bardziej zyciem, niz w dzien, a zewszad otaczaly nas czasami wrecz przerazajace odglosy. To pewnie przez totalne ciemnosci, rozswietlane tylko przez blask naszych latarek. Polowanie na tarantule skazane bylo na niepowodzenie, gdyz poprzedniego dnia padalo, a te olbrzymie pajaki nie lubia, gdy jest mokro. Jednak wyprawa ta na pewno nie byla stracona, gdyz Johnny mial nagrany na telefon odglos godowy zaby zwanej przez indian "sapo". Dzieki temu nagraniu nagle z drzew zaczely odzywac sie do nas inne osobniki glosami bardzo charakterystycznymi dla tej zaby. Bylo to dla nas bardzo ciekawe, gdyz indianie uzywaja tego zwierzecia do odprawiania takze ceremonii oczyszczenia. Rozciagaja zabe na patyczkach i denerwuja ja tak, ze ze skory tego zielonego stworzenia zaczyna wyciekac trucizna, ktorej uzywaja do ceremonii. Na ramieniu osoby uzdrawianej przypala sie patyczkiem male punkty, na ktore kladzie sie nastepnie owy jad. Przez kolejne 15 minut pacjent wymiotuje i czuje sie fatalnie, jednak gdy efekt trucizny w koncu mija jego organizm ponoc zostaje wzmocniony. My sobie ta ceremonie odpuscilismy, pomimo iz Johnny mial w swojej magicznej torbie pelnej wszystkiego flakonik z jadem "sapo" i nam to proponowal.

Innego razu wybralismy sie wraz Linorio, jego synem i, oczywiscie, Johnnym na ryby lodzia , wyposazona w nieodzowny w tej czesci swiata silnik, zwany po indiansku "peke-peke". Rzeki w Amazoni sa dla ludzi naprawde hojne, a zroznicowanie gatunkow ryb potrafi przyprawic o bol glowy. Ze zlowionych przez nas ryb najwieksze wrazenie na nas zrobila oczywiscie pirania. Zdziwilo nas tez, jak bardzo jest smaczna stajac sie z miejsca ulubiona ryba Olki, ktora wcinanie ryb non-stop na sniadanie obiad i kolacje poprostu nudzilo. Maciej natomiast wtranzalal kazda ich ilosc i wszystkie gatunki z nieslabnacym pozadaniem bedac przekonanym, ze tak smacznych nie jadl, jak zyje. Najczesciej lowilismy rybe o nazwie "kunchi" lub "badre", ktorej cecha charektyrystyczna sa wystajace kolce obok bocznych pletw i to, ze wydaje specyficzne piszczace odglosy przeczac stwierdzeniu, ze ryby glosu nie maja. Bardzo ciekawa byla tez "carok drama", z ktora Olka ma zdjecie, posiadajaca twarda, jakby kostna powloke, pod ktora znajdywalo sie pyszne mieso. Jakims cudem Maciej zlowil nawet "kangrejo" - miejscowego slodkowodnego kraba, ktorego jednak wypuscilismy wolno zadowalajac sie tylko rozmaitoscia ryb, ktorych wszystkich nie jestesmy w stanie opisac. Maciej nigdy wczesniej nie byl jakims wielkim amatorem wedkarstwa lecz tam, nad Rio Napo, zlapal tak silnego bakcyla, ze codziennie, gdy tylko mial chwilke, staral sie cos lowic. Specjalnie nie piszemy wyrazu "wedkowac", gdyz wedzisk sie tu nie uzywa zadowalajac sie tylko szpulka zylki z obciazonym haczykiem.
Jednego dnia Linorio postanowil tez pokazac Maciejowi, jak sie lowi ryby harpunem, w nocy. Bylo to cos zupelnie nowego i fascynujacego. Miejscowi do perfekcji opanowali sztuke bezglosnego poruszania sie malym kanu. Takie ciche przemierzanie rzeki i wsluchiwanie sie w niesamowite odglosy nocnej dzungli pod rozgwiezdzonym milionami gwiazd niebem stanowi jedyne w swoim rodzaju przezycie.

Opisujac ludzi dzungli nie sposob pominac ich przesady i wierzenia. Teraz wiemy, iz totalna bzdura byl nasz wczesniejszy plan dostania sie gdzies do jednej z takich spolecznosci, gdzie w zamian za prace i skromne podarki moglibysmy na jakis czas zamieszkac. Jest to niemozliwe, gdyz miejscowi boja sie i wrecz sa wrogo nastawienie do bialych ludzi nazywajac ich "pela cara". Sa oni przekonani, iz biali ludzie polowali na tutejsza rdzenna ludnosc w nadzieji pozyskania ich organow i tluszczu. Wujek Santiago z przejeciem opowiadal historie sprzed zaledwie kilkunastu, kilkudziesieciu lat, odnajdywania zwlok ludzkich w dzungli pozbawionych organow, przy ktorych znajowano dosc duze pieniaze majace byc swoista rekompensata straty dla rodziny. Z tego powodu jeszcze kilkanascie lat temu zdazalo sie, ze wszyscy mieszkancy wioski nocowali w jednym glownym budynku, a mezczyzni na zmiany cala noc pelnili warty. W Petronie bylismy dla miejscowych czasami jedynymi bialymi, jakich zobaczyli w zyciu. Nie rzadko na poczatku dzieci na nasz widok po prostu ryczaly. Gdy to wszystko razem zsumujecie mozna wysunac jeden wniosek, ze bez Johnnego tak glebokie wnikniecie do tych spolecznosci dla nas bialych nie byloby mozliwe, a samotna proba mogla by sie bardzo zle skonczyc. Jako goscie naszego przewodnika automatycznie przez wiekszosc bylismy traktowani, jak rodzina, a nieliczni, mniej ufni, po prostu zachowywali sie bardziej powsciagliwie.
Z zafascynowaniem sluchalismy tez opowiesci wujka Santiago o tym, jak wygladalo zycie tutaj, jak on byl mlody. Teraz nie spotykane wsrod skupisk ludzkich czarne pantery stanowily faktyczne olbrzymie zagrozenie. Zwierzeta te, nie grozne w dzien, polowaly w nocy na ludzi, tak samo, jak na kazde inne zwierzeta. Podobnie sie miala rzecz z olbrzymimi Boa, jak tutejsi zwa anakondy. Jedna z krewnych kilkanascie lat temu po wypadnieciu z lodki zaginela. Odnaleziono jej szczatki dopiero kilka tygodni pozniej w postaci charakterystycznych odchodow tego olbrzymiego weza.

W krag mistycyzmu rodem z amazonskiej dzungli udalo nam sie wejsc innego dnia, gdy poznalismy przyjaciela Johnnego, ktory jest prawdziwym "curandero" (szaman/uzdrowiciel). Wczesniej wyobrazalismy sobie taka osobe zupelnie inaczej. Szurnietego staruszka stroniacego od ludzi gdzies w nieprzebytej dzungli, ktory za zadne skarby nie zechce rozmawiac z gringo. Nic z tych rzeczy. Facet okazal sie bardzo konkretny i bez probleemu odpowiedzial nam na wszystkie pytania, jakie do niego mielismy, a bylo ich troche. Pokazal nam i wytlumaczyl tez na czym polega ceremonia oczyszczenia. Wypilismy wraz z nim ziolowy napar, tak zwana "purge" poczym jego mistyczny spiew towarzyszyl nam do poznych godzin nocnych. Jedno jest pewne, tego spotkania na pewno szybko nie zapomnimy, a wywarlo na nas nisamowite wrazenie.

Podczas calego naszego pobytu nie uniknelismy oczyiscie pogryzienia przez krwiozercze 'sankudo", pomimo spania pod moskitiera i czestego stosowania repelentow. Tego po prostu sie nie da uniknac, lecz oceniajac to z perspektywy czasu oboje stwierdzamy, ze spodziewalismy sie, ze bedzie o wiele, wiele gorzej. Oczywiscie bylismy i jestesmy swiadomi, ze zagrozenie malaryczne i wystepowanie denge jest tam duze, ale nie mozna sie dac zwariowac. W koncu ludzie jakos tam zyja i maja sie calkiem dobrze. Staralismy sie po prostu niwelowac ryzyko, jak tylko potrafilismy i jakos z odrobina szczescia nam sie to udalo.

Niestety nie moglismy pozostac dluzej w tej cudownej krainie i w koncu przyszedl czas, by zarzucic plecaki na plecy i ruszyc dalej. Przed opuszczeniem tych niesamowitych miejsc i ludzi, Olka otrzymala jeszcze na droge prezent w postaci dwoch klaczy trzciny cukrowej od Linorio. Cala wioska byla bowiem pod wrazeniem, jak bardzo jej zasmakowalo wgryzanie sie w slodki miazsz "kani". Na dowidzenia jeszcze duch Amazoni pocalowal olke. A mianowicie, gdy z Petrony ruszylismy spowrotem do Mazan odwiezieni przez Linorio malutka lodka peke-peke, wyskoczyla z wody mala rybka trafiajac ja w policzek :)

Ostatnim ciekawym przezyciem, o ktorym warto wspomniec, byla jeszcze podroz typowa wypchana po brzegi amazonska barka z Manzan do Iquitos. Na jej pokladzie na dosc malym obszarze zaladowano niezliczone ilosci bananow, juki, kur, jajek, ryb i wszystkich innych mozliwych towarow, jakie ludnosc z wiosek chciala sprzedac w tym wielkim miescie. Posrod tego calego balaganu siedzieli pasazerowie, w tym my, posuwajac sie w iscie zolwim tempie ku Iquitos. Tempo podrozy troszke nas niepokoilom gdyz mielismy prom do zlapania, jednak o tym przeczytacie w kolejnym wpisie, jak tylko go wreszcie wypocimy :)

Nasze spotkanie z amazonska dzungla bylo nawet lepsze niz bysmy mogli sobie je wymarzyc, a wszystko dzieki szczesliwemu zbiegowi okolicznosci, dzieki ktoremu poznalismy Johnnego. Mozna to nazwac szczesciem, mozna przeznaczeniem - niewazne. Wazne, ze w kolejnym cudownym miejscu pozostawilismy zaprzyjaznione dusze, ktore, mamy nadzieje, jeszcze kiedys tam odwiedzic. Odjezdzajac pozostawilismy kawalek serca w tym zielonym raju poprzecinanym rzeka zycia.















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz