Dzieki opowiesciom naszych przyjaciol z Cumbaya o najpiekniejszych plazach Ekwadoru, postanowilismy wybrac sie do Puerto Lopez mieszczacego sie na slynnej "ruta del sol". Wybralismy to portowe miasteczko gdyz bylo znakomitym miejscem wypadowym do przepieknej Playa de las Frayles, znajdujacej sie w zamknietym parku narodowym.
Z Cumbaya zlapalismy autobus o 7.30 (0,25$) i pojechalismy na stacje Rio Coca, gdzie zlapalismy nastepny (kolejne 0,25$), aby dojechac do stacji autousowej Quitumbe, znajdujacej sie po drugiej stronie Quito, skad mozna wziac autobus na wybrzeze. Jazda przez Quito zajela nam ponad dwie godziny. Cale szczescie zdazylismy na ostatni autobus do Puerto Lopez odjezdzajacy o przyzwoitej godzinie.
Z terminalu Quitumbe po doskonalych negocjacjach Macieja, za 10$/osoba wzielismy bezposredni autobus do naszego miejsca przeznaczenia (normalna cena 12$).
Po 12-tu godzinach jazdy dojechalismy na miejsce. Miasteczko po zmroku wydawalo sie niezbyt ciekawe, postanowilismy wiec nie rozbijac namiotu na dziko i poszukac hostelu za przyzwoita cene. W pobliskim monopolowym zapytalismy o najtansze miejsce na nocleg lub bezpieczne rozbicie namiotu. Kobieta, ktora byla klientka tego sklepu szybko nam wytlumaczyla, ze nad samym pacyfikiem jest hostelik o nazwie "Monte Libano", gdzie za 3$/osoba bedziemy mogli rozbic namiot i korzystac ze wszystkiego, co zapewniaja wlasciciele. Podazylismy za wskazowkami, az w koncu po ciemku dotarlismy do hostelu. Przywital nas tam przemily pan wylegujacy sie na hamaku, ktory pozwolil nam rozbic nasz domek pod zadaszeniem. Od razu zorientowalismy sie, ze miejsce jest niezwykle klimatyczne. "Monte Libano" to prowadzony przez starsze malzenstwo, niezwykle pomalowany hostelik, ktory posiada nawet domek na drzewie. Caly obudowany jest na zewnatrz drzewem i konarami. My dodatkowo przy swoim namiocie mielismy drewniany stolik i wygodne siedzenia, z ktorych codziennie korzystalismy. Stalymi lokatorami sa takze trzy pokaznej wielkosci psy (codziennie spiace na naszych siedzeniach na tarasie) oraz dwa wyjatkowo gadatliwe koty.
Zaraz jak przyjechalismy Maciek rozlozyl sie jak dlugi na jednym z wspommnianych siedzen, na drugim natomiast siedziala Olka. W pewnym momencie Maciej uslyszal od niej, ze ma sie natychmiast podniesc. Kiedy zorientowal sie co bylo powodem tego naglego ostrzezenia nad jego glowa ukazala sie tarrantula wielkosci piesci, ktore spokojnie zmierzala po polowaniu do swojej dziury pod schodami. Od tego momentu wiedzielismy, ze bedzie to miejsce dosc ciekawe. I choc z usmiechem na twarzach i podekscytowaniem zaakceptowalismy zyjacego obok nas sasiada, od tej pory co noc chodzilismy w dlugich butach. Poza tym w drodze do ubikacji (choc hostelik byl miejscem bardzo czystym) Maciej spotkal jeszcze skorpiona.
Pierwszy dzien w Puerto Lopez przesiedzelismy w hosteliku. Zjawila sie w nim takze kobieta, ktora polecila nam to miejsce. Sylvi, to francuska kobieta w srednim wieku, ktora podrozuje juz 7 lat. Najwiecej czasu ze swoich podrozy spedzila w Peru, bo az 4 lata, i o miejscach wartych odwiedzenia wie chyba wszystko. Wyciagla z torby swoja popisana mape i pomogla nam zaplanowac nasza dalsza podroz. Bardzo cieszylismy sie, ze ja poznalismy, gdyz do tej pory nie mielismy pojecia, jak zorganizowac podroz przez kolejne panstwo. Tymczasem nie tylko podala nam miejsca ale takze obiecala pomoc zalatwic noclegi, tak, aby nas to wiele nie kosztowalo. Tak minal caly dzien. Wygladamy chyba na wyjatkowo biednych, gdyz, gdy Olka zabierala sie do gotowania obiadu wlascicielka hostelu powiedziala, zebysmy zachowali sobie to co kupilismy na inny raz, poczym dala nam obiad. Normalnie wszyscy w "Monte Libano" placili za posilki, tymczasem my najedlismy sie za darmo.
Wieczorem w hostelu zjawil sie mlody Austriak szukajacy noclegu. Poniewaz chlopak podrozuje sam, bardzo szybko szukal nowych znajomych. Najwyrazniej bardzo dobrze sie do tego nadalismy :) Joel towarzyszyl nam kazdego dnia, kiedy tylko wszyscy siedzielismy w hostelu. Dowiedzielismy sie od niego, ze zebral troche pieniedzy, by przed rozpoczeciem studiow zwiedzic troche swiata. Jego podroz miala trwac krocej, niz nasza, a Puerto Lopez mialo byc jego przed ostatnia stacja przed powrotem do domu.
Celem Wszystkich turystow przybywajacych do Perto Lopez w tym czasie byla chec zobaczenia wielorybow. Mozna bowiem w tym miejscu wykupic wycieczke za 40$, ktora obejmuje ogladanie wielorybow, snorkowanie oraz zwiedzanie Isla de la Plata - wyspy, ktora okreslana jest mianem malego Galapagos. Nas po pierwsze nie bylo stac na wycieczke za takie pieniadze, po drugie uznalismy, ze widzielismy juz wieloryby i nie chciemy drugi raz placic za to samo.
Tak wiec kolejnego dnia, gdy pogoda byla odrobine lepsza i wszyscy z naszego hostelu wybrali sie na wieloryby, my postanowilismy zlapac autobus jadacy w kierunku Jipi Japa by sie dostac do Playa de las Frayles (0,50$/OS). Taka przejazdzka trwa okolo 15 minut i nalezy powiedziec kierowcy, aby zatrzymal sie przy wejsciu dowspomnianej plazy. W ten sposob moglismy wysiasc na wprost parku naturalnego, do ktorego wejscie jest darmowe. Po odhaczeniu imion, nazwisk i pochodzenia straznik objasnil nam, ze mozemy przemierzyc park na dwa sposoby: jeden to 3km trasa, ktora prowadzi przez dwa punkty widokowe oraz 3 plaze; druga natomiast to krotka, 45-minutowa prowadzaca prosto do glownej plazy "Playa de las Frayles". My wybralismy oczywiscie ta dluga i nie zalowalismy. Caly park wyglada, jak umarly. Wszedzie dookola sa tylko uschniete drzewa, ktore, jak doczytalismy, tylko sa uspione i wyczekuja, zanim znow wypuszcza liscie wraz z pierwszymi opadami pory deszczowej.
Punkty widokowe zapieraly dech w piersiach - widac bylo z nich cale wybrzeze i niekonczacy sie horyzont. Szczegolnie ciekawa byla pierwsza plaza, ktora zobaczylismy - otoczona skalami, bialy piasek, po ktorym biegalo mnostwo krabow, oraz zielone kamienie lezace we wodzie. Widok dosc surrealistyczny. Olka chciala skorzystac z braku turystow i sie wykapac na waleta, jednak szybko zrezygnowala, gdyz bylo dosc zimno.
Na kolejnej plazy, ktora nie zachwycala niczym niezwyklym, pelni dobrego humoru rubilismy sobie zdjecia w podskokach. W pewnym momencie, kiedy Maciej ustawial aparat, Olka podekscytowana krzykla wskazujac palcem na wode. Byl to skaczacy wieloryb. Szybko zorientowalismy sie, ze widzimy skoki jeden za drugim.
Wkrotce dotarlismy do zachwalanej przez wszystkich Playa de las Frayles. Faktycznie byla piekna, z bardzo dluga linia brzegowa, bielutkim piaskiem i woda w kolorze lazuru. Bylo tam jeszcze kilka innych osob, jednak zdawalo sie, ze tylko my widzimy wieloryby skaczace na horyzoncie. Do tej pory nie wiemy, czy jest to dla ludzi tak normalny widok, ze nie zwracaja na to uwagi, czy to po prostu my wyjatkowo podekscytowani wlepilismy wzrok we wode. Najfajniejszy byl chyba moment gdy zobaczylismy jak zaraz po sobie skakaly olbrzymia matka i po tem jej mlode.
Caly park zamykany jest o 16.00, tak wiec o tej godzinie musielismy byc juz przy wyjsciu, skad zlapalismy autobus powrotny do Puero Lopez. Na miejscu nasi nowo poznani znajomi powiedzieli nam, ze wycieczka sie oplacala, bo widzieli mnostwo skaczacych wielorybow. Pokazali nam nawet zdjecia. Byly niesamowite. Wtedy zaczal rodzic sie pomysl ponownego ogladania tych wspanialych zwierzat.
Na wybrzezu najpopularniejszym daniem jest "seviche" przygotowywane ze swiezych ryb, ktore mozna kupic z samego rana na plazy prosto z lodzi. Sa tam nie tylko ryby ale takze kraby, osmiornice i inne owoce morza. Postanowilismy wspolnie z naszym austriackim kolega zlozyc sie, aby zrobic samemu prawdziwe "seviche". Uchronilo nas to przed jakimkolwiek zatruciem pokarmowym, zaoszczedzilo pieniadze, ale takze moglismy dzieki przepisowi i rada wlascicielki hostelu, sprobowac prawdziwego, typowego dla tego regionu "seviche". Zajadalismy sie na calego, palce lizac!
Kolejnego dnia, za cene 20$/osobe wykupilismy wycieczke na wieloryby. Cena byla nizsza, bo nie obejmowala odwiedzenia wyspy "Isla de la Plata". Od rana mielismy piekna pogode. Wiedzielismy, ze mamy wielkie szczescie, bo jest obecnie pora deszczowa i wiekszosc dnia jest pochmurnie. Tym razem bylo inaczej i juz od rana niebo bylo niebieskie. Wiedzielismy, ze nie mozemy omnac obserwacji skokow tych olbrzymow z bliska, tym bardziej, ze wycieczka na wieloryby w Ladrilleros zapewnila nam tylko ogladanie plecow wieloryba.
Tym razem zabrano nas na bardzo ladna lodke, gdzie woda nas nie zmoczyla. Moglismy takze wejsc na gorny poklad. Z calej wycieczki wrocilismy jednak bardzo rozczarowani. Wieloryb skoczyl tylko raz, i to jeszcze w takim momencie, ze nikt sie tego nie spodziewal, i widzielismy tylko plusk wody. Maciej pod koniec postanowil wykorzystac stracone pieniadze i snorkowac w dosc chlodnej wodzie. Olka nie chciala marznac. Wykorzystala jednak te pieniadze inaczej i kiedy wszyscy weszli do wody a zaloga lodki czestowala kanapkami i arbuzem, zjadla kilka porcji, by przynajmniej sie najesc.
Ostatniego dnia kot przyniosl nam do hostelu weza. Zadzwiajace ile zobaczylismy dzieki jednej lownej kotce hehe. Olka nie wierzyla tez, ze na tutejszych drzewach swiergocza papugi, dopoki kot nie przyniosl jednej do domu i wszamal ja ze smakiem :)
Reszte czasu odpoczywalismy i chodzilismy na spacery z jednym z hostelowych psow, ktory za kazdym razem nam towarzyszyl, broniac nas przed innymi walesajacymi sie psami. Jest ich bowiem w portowych miastach zatrzesienie, a nocami moga napedzic nie malego stracha, gdy zaciekle bronia okolic swoich domostw. Nie raz zdaza sie, ze potrafia nawet pogryzc przechodniow, dlatego kazdego turyste chodzacego po malych miasteczkach tej strony swiata ostrzegamy, by nie obracal sie tylem do nawet tych wygladajacych na male i wychudzone, bo moze skonczyc z klami wbitymi w noge.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz