poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Tena, Baños i okolice

Po rozmowie z Manolo i Ismaelem dowiedzielismy sie, ze w okolicach Ekwadoru porosnietych dzungla, ktore zamierzalismy odwiedzic, posiadaja domek, z ktorego mozemy skorzystac. Nam dwa razy mowic nie trzeba i w poniedzialek rankiem ruszylismy lapac autobus do Teny (6$/os.), i po 6 godzinach drogi bylismy na miejscu. Tam czekal na nas juz Marcelo - pracownik rodzinki Acostow, ktory doglada ich interesow w tamtych stronach, z ktorym wspolnie udalismy sie do domku, w ktorym mielismy zamieszkac, a ktory znajdowal sie 10min z buta od Puerto Napo.

Hacjenda (finca[czyt. finka]), ktora dostalismy w calosci do wlasnej dyspozycji to trzy-pokojowy dom polozony w dzunglii. Rodzinka Acostow, jak juz wam wspomnielismy, bardzo dba o przyrode i na ich wielohektarowej posiadlosci niedopuszczalne jest wycinanie drzew. Ma to tez bardzo pozytywny wplyw na ich interesy, gdyz umiejscowione maja tam wylegarnie pisklat, dla ktorych oslona z drzew stanowi naturalna bariere przed wszystkim, co mogloby im zaszkodzic.

Pierwszego dnia caly dzien dosc obficie padalo, dlatego odpuscilismy sobie jakies dalsze wedrowki i po prostu umowilismy sie na nastepny dzien skoro swit z Marcelo, ktory zgodzil sie nam towarzyszyc. Nastepny dzien powital nas przesliczna pogada, wiec skoro swit, jak tylko dotarl do nas Marcelo, ruszylismy z nim w kierunku dzunglii. Tego dnia na rozkladzie mielismy jako glowna atrakcje zoo "Amazones" w dzunglii. Nie ejst to tak na prawde zoo, lecz miejsce, w ktorym zwierzeta przygotowywane sa do powrotu do srodowiska naturalnego. Trafiaja tam zwierzeta zarowno te, ktore z dzunglii zabladzily do siedzib ludzkich, ranne, a takze takie, ktore byly maskotkami, a ich wlasciciele postanowili po pewnym czasie, ze nie chca z nimi zyc.
Najwiekszym problemem by dostac sie do tego miejsca to cena, jaka miejscowi zycza sobie za wynajecie lodzi (30$). Z racji tego, iz bylismy tylko w trojke nie moglismy ceny rozlozyc na wiecej osob i przyszlo nam zaplacic cala sume, co stanowi najdrozsza nasza przejazdzke podczas naszych 7 miesiecy podrozy, biorac pod uwage czas przejazdu - 20min. Samo zoo (wejscie 4$/osoba) nie okazalo sie jakims super wyjatkowym miejscem i na pewno nie warte tych wszystkich pieniedzy, jednak dopiero tu udalo nam sie zobaczyc wszystkie te zwierzeta z tak bliska i w mniej wiecej srodowisku naturalnym. Bardzo fajne jest to, iz np. zamkniete malpy, ktore w srodowisku naturalnym nie poradzilyby sobie i staly sie permanentnymi goscmi tego przybytku, sciagaja tabuny swych pobratyncow z dzunglii, ktorych mozna zobaczyc na drzewach obok. I w ten sposob tak na prawde nie wiadomo gdzie sie konczy i gdzie zaczyna to zoo i kto jest podopiecznym a tylko tylko gosciem tego miejsca. Np. olbrzymi krokodyl stwierdzil, iz w jeziorku pelnym ryb, nalezacym do zoo duzo latwiej mu sie zyje i pomimo, iz nie musi tu przebywac zostal na dobre. Widzielismy tez tu po raz pierwszy jaguarundi oraz inne koty, ktorych wypatrzyc dziko w dzunglii nie sposob.
Cala wycieczka trwala z godzinke i towarzyszyla nam parka wolontariuszy na codzien tam pracujacych. Dowiedzielismy sie od nich wielu ciekawych rzeczy, ktore takze komentowal nam Marcelo, ktory jest indianinem z tej ziemii, a w dzunglii sie urodzil i wie o niej wszystko.
Po tej, jak na nasze standardy, bardzo drogiej wycieczce udalismy sie jeszcze w jedno miejsce, ktore polecil nam Marcelo. Niestety zapomnielismy, jak to miejsce sie nazywa, ale jak bedziecie w okolicy mozecie zawsze zapytac o wieze w srodku dzungli i na pewno ktos wam wytlumaczy gdzie to jest. Wejscie tam kosztowalo 6$/os. w cenie ktorej otrzymalismy uprzeze do wspinania. Po okolo godzinie drogi przez dzungle, ktora jest w tym miejscu pod ochrona, dotarlismy do wiezy. Podczas calej drogi Marcelo pokazywal nam rosliny i zwierzeta, ktorych sami wysmy w gestwinie nawet nie zauwazyli. Dowiedzielismy sie mnostwo rzeczy na temat miejscowej fauny i flory oraz tutejszych wierzen i legend.
Cel naszej wedrowki - owa wieza, okazal sie metalowym slupem z pospawanych pretow o srednicy 50cm a wysokim na 30m. W tym momencie zrozumielismy po co nam zabezpieczenia, ktore caly czas taszczylismy, ale jak im sie dokladnie przyjzelismy to wcale nie zachecaly do wspinaczki. Pierwsza sprobowala Olka, jednak po dwoch metrach odpuscila. Tak wiec za wspinanie zabral sie Maciej. Zajelo mu to dobre 20 min., jednak w koncu dotarl na upragniony szczyt. Fakt ten wplynal tak mocno na ambicje Olki, ze pomimo leku wysokosci podjela sie drugiej proby wspinania. Tym razem weszla na wysokosc 15m po czym stwierdzila, iz dalej nie jest w stanie, pomimo usilnych checi. Widok z gory mozecie zobaczyc na zdjeciach, choc nasz sprzed w pelni nie oddaje tego zapierajacego dech w piersiach widoku, jaki udalo sie Maciejowi zobaczyc.
Zmeczeni ale zadowoleni z owocnego dnia wrocilismy do hacjendy.

Kolejnego dnia znow padalo i przesiedzielismy w domu ruszajac sie tylko i wylacznie do Teny po zakupy. Ugotowalismy sobie pyszny obiadek i kiedy wieczorem sie relaksowalismy zdarzylo sie cos, czego sie w zyciu nie spodziewalismy. Zostalismy okradzeni w Ekwadorze ponownie. Ktos musial nas obserwowac i wiedziec o tym, iz okno w jednym z pokoi bardzo latwo mozna otworzyc z zewnatrz i to wykorzystal kradnac Maciejowi jego iPhona, ktory ladowal sie w niedalekiej odleglosci. Najbardziej irytujacy jest fakt, iz bylismy w pokoju obok i prawdopodobnie slyszelismy moment, kiedy to sie zdarzylo, jednak nie przebyty mrok dzunglii otaczajacej dom uniemozliwil Maciejowi dopadniecie zlodzieja. Szukajac go potknal sie i rozwalil sobie noge, co jeszcze bardziej go wkurzylo i dalo do zrozumienia, ze tak na prawde jest bezsilny. Wiecej o tym pisac nie chcemy bo wspomnienie o tym fakcie do teraz Macieja doprowadza do szewskiej pasji.

Nastepnego dnia ruszylismy zwiedzac jaskinie Jumandi, o ktorej dowiedzielismy sie juz wczesniej od chlopakow. Dostalismy sie tam lapiac stopa, doslownie pare metrow obok naszej finci. Po okolo 1,5 godz. drogi z przemilym kierowca ciezarowki dostalismy sie do Cavernas Jumandi, ktore to miejsce znajduje sie zaraz przy drodze biegnacej w kierunku Quito. Miejsce to nas troszke zaskoczylo, iz nie bylismy przygotowani na to, ze przed jaskinia znajduje sie kompleks basenow, wykorzystujacych wode z gor. Wejscie na kompleks - 2$/osoba. Po godzince/dwoch postanowilismy zaplacic kolejne 2$ za przewodnika i wejscie do jaskini, prawdziwego celu naszej wycieczki. Wynajelismy jeszce za 1$/os. kalosze niezbedne do wedrowki przez jaskinie, ktora trwala ok. 1,5 godz. W srodku bylo na prawde niesamowicie. Przedzieralismy sie waskimi przesmykami, czasami pomiedzy stalagmitami i stalaktytami, a raz po raz brac po pas w rwacej rzece trzymajac sie liny, tak, by porad nas nie porwal. W pewnym momencie doszlismy do kompleksu wodospadow, gdzie nasza przewodniczka uswiadomila nam, iz w miejscu uderzenia wody o skale znajduja sie 4-ro i 2-u metrowe dziury, a smialkowie, ktorzy znajda odwage moga probowac tam wskoczyc. Takie rzeczy to tylko w ameryce latynowskiej. Jestes pod ziemia, widzisz tylko tyle ile ci pokaze czolowka, rwaca rzeka zakonczona jest wodospadem, a ty tam mozesz sobie skoczyc. Oczywiscie tylko w miejsce, ktore palcem pokazuje pani przewodnik, gdyz kawalek dalej sie polamiesz. CHoc jak zwykle to bylo glupie Maciej nie mogl sobie odmowic tej przyjemnosci pomimo uszkodzonej nogi z dnia poprzedniego.
Po wyjsciu z jaskin Olka skorzystala jeszcze z atrakcji basenowych, co Maciej ze swoja rozwalona noga, w tym momencie jeszce bardziej, ogladal tylko z nieukrywana zazdroscia.
Powrot z Cavernas Jumandi nie byl az tak prosty, jak droga w tamta strone. Zlapalismy najpierw taksowke - pick-upa, za kilka miedziakow, ktore Maciej mial jeszcze w kieszeni do jakiegos najblizszego miasta, ktorego nazwy nawet nie znamy, skad za 0,25$/osoba dojechalismy do Teny, a tam zlapalismy kolejny autobus do Puerto Napo (0,25$/osoba), skad piechota, juz po ciemku dotarlismy do naszego domku.

Nastepny poranek zadziwil nas piekna pogoda, co bylo dosc niezwykle, gdyz przyzwyczailismy sie, ze na ogol jednego dnia pada, a drugiego swieci slonce. Ucieszeni ta zmiana wstalismy skoro swit i ruszylismy lapac stopa w kierunku Banos - kolejnego miejsca, o ktorym powiedziano nam, ze koniecznie musimy je zobaczyc. Tym razem mielismy szczescie, gdyz nie zdazylismy przejsc 100m od posiadlosci, a Maciej juz wyhaczyl ciezarowke zmierzajaca w kierunku Puyo. Po ok 1,5 godz jazdy bylismy na miejscu.
Samego Puyo jakos specjalnie nie zwiedzalismy, jednak widoki otaczajacych ja gor, a szczegolnie pokrytego sniegiem wulkanu ......naprawde nas urzekly. Popytalismy miejscowych, gdzie jest wylotowka w kierunku Banos, wczesniej zaopatrujac sie w prowiant (6 smacznych drozdzowek czekoladowych - 0,25$/szt.). Kolejnego dedo (palec) - bo tak nazywa sie autostop w ameryce latynowskiej, zlapalismy rownie szybko, co poprzedniego. Zwiedzanie okolicy z wysokosci kabiny ciezarowki polecamy kazdemu, gdyz jest to niesamowite przezycie. Normalnie bowiem mijane przepascie nie wydaja sie az tak strome. Nasz kierowca okazal sie tam mily, iz specjalnie dla nas znalazl miejsce by zaparkowac swoja cezarowke tak, bysmy mogli przez chwile podziwiac i zrobic zdjecia malowniczo polozonym dwum wodospadom o nazwie "manto de la novia" (w wolnym tlumaczeniu: welon panny mlodej). Cala droga, wlacznie z lapaniem okazji z Teny do Banos, przesiadkami i fotografowaniem po drodze zajela nam tylko ok 3,5godz., co jest czasem wysmienitym i bardzo ulatwil nam zwiedzanie. Planowalismy bowiem ta wycieczke tylko na jeden dzien bez noclegu i zaoszczedzony czas moglismy przeznaczyc na lepsze zwiedzenie okolicy.
Samo Banos nie jest jakies szczegolnie piekne. Ot kilka ladnych kosciolow, parki, place i wodospad ze swieta woda, do ktorego ciagna tabuny pielgrzymow i turystow. Cala jednak okolica miasta urzeka krajobrazem. Banos bowiem polozone jest w dolinie, ze wszystkich stron otoczone gorami i wulkanem, widokiem ktorych nie moglismy sie nasycic. Pomimo Mackowej dziury w nodze wybralismy sie na jeden z punktow widokowych (Virgen), by moc w pelni podziwiac piekno okolicy. Na czubku jego znajduje sie olbrzymi posag matki boskiej. Wybralismy sobie to miejsce na maly piknik, gdyz nie bylo tam wtedy turystow i moglismy kontemplowac sobie widok w spokoju obzerajac sie pysznymi drozdzowkami.
Wracac zdecydowalismy sie za pomoca transportu publicznego, gdyz nie chcielismy w nocy lapac okazji. Okazalo sie, iz autobusem, ta sama droge, pokonywalismy ta droge duzo dluzej, a zajelo nam to ponad 5 godzin. Na cale szczescie Maciej zagadal z kierowca, by ten wyrzucil nas obok mostu w Puerto Napo, skad znalismy droge pieszo do naszej hacjendy. Po zmroku piesze wedrowki nawet z czolowka i utwardzona droga po dzunglii nie sa za bardzo bezpieczne, dlatego cieszylismy sie, iz skrocilismy ta prechadzke do niezbednego minimum.
Po calodziennym wedrowaniu zmeczeni padlismy na wyrka, a rano skoro swit ruszylismy spowrotem do Cumbaya do naszych przyjaciol.

Cala ta 5 dniowa wyprawa w okolice Teny bardzo nam sie podobala, pomimo faktu, iz od tego momentu przyszlo nam podrozowac bez iPhona Macieja, ktory do tej pory stanowil nam nieoceniona pomoc w nawigowaniu, zdobywaniu internetu, tlumaczeniu itd. itp. Nie ma jednak co rozpaczac nad rzeczami materialnymi i trzeba podrozowac dalej z usmiechem cieszac oczy pieknem swiata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz