Juz bedac w Medellin szukalismy hosta w miejscowosci Cali, ktora miala byc nasza baza wypadowa na wieloryby. Bezskutecznie kontynuowalismy poszukiwania takze bedac w Pereirze. Nikt jednak nie zechcial nas nocowac. Uznalismy wiec, ze wykorzystamy fakt, ze jestesmy u Daniela w Pereirze i nie ma on najmniejszego problemu z tym, zebysmy zostali dluzej. Tak wiec naszym pierwszym celem byl port w Buenaventura, do ktorego z glownego terminalu w Pereirze, u przewoznika "Espreso Trejos" znalezlismy bezposredni autobus za 35000 COP/osobe. Wzielismy pierwszy o 8.00 i okolo 14.00 bylismy na miejscu w tym ohydnym porcie, skad mielismy wziac kolejny transport, tym razem juz lodka, do Juanchaco. Na terminalu w Buenaventurze zaczepil nas chlopak, ktory zaproponowal nam wycieczke, ktora w komplecie obejmowala droge do Juanchaco, wyprawe na wieloryby, oraz powrot do Buenaventury za 80COP/os. Mimo, iz cena nas przerazila, okazalo sie jednak po dotarciu do biura, gdzie dopelnilismy formalnosci, ze zalatwienie tego "na raty" wyniosloby nas wiecej. Tak wiec zgodzilismy sie na uzgodniona sume, poczym wczesniej poznany chlopak zaprowadzil nas do miejsca, gdzie mielismy czekac na naszego przewoznika. Zaskoczylo nas bardzo miejsce, w ktorym sie znalezlismy. Dookola nie bylo widac ani jednej bialej osoby (nie liczac gringo). Kazda krecaca sie tam osoba, byla czarna. Jak nam pozniej wyjasniono, u wybrzerzy bardzo skumulowane bylo niewolnictwo, a kiedy je zniesiono ta rasa czlowieka nie rozeszla sie po swiecie a osiedlila w tym wlasnie miejscu. I tak oto potomkowie niewolnikow tworza glowna spolecznosc Buenaventury. Olke zdenerwowal fakt, ze mimo, iz zarabiaja oni tu pieniadze na bialych ludziach, traktuja ich bez pardonu jak wrogow. Siedzacy obok niej czarny chlopiec rzucal w nia guma balonowa za kazdym razem nazywajac ja "gringa". A kiedy wytlumaczyla mu, ze nie jest z USA, chlopiec odparl: "wszyscy jestescie gringo". Nikt przy tym nie zwrocil mu uwagi, a maly nie bal sie, ze w ogole moze wkurzyc jednego z bialasow. Tak na prawde to my obawialismy sie podniesc reke na dzieciaka, bo bylismy w mniejszosci.
W koncu pozwolono nam wsiasc do lodki i zabrano nas do Juanchaco. W drodze siedziala obok nas lokalna dziewczyna, ktora wskazujac palcem nazywala po kolei klify i objasniala co jest co. Jednym z nich bylo przejscie miedzy klifem a wolno stojaca ogromna skala, o nazwie Pasaje del Tigre, gdzie ponoc we wczesniejszych czasach rozbijalo sie wiele lodzi, chcac tamtedy przeplynac.
Po okolo 1 godz. drogi dotarlismy do Juanchaco. Jedyne co tu zobaczylismy to brod i wszechobecne smieci walajace sie po calej plazy, z ktorej oczywiscie nikt nie korzystal. Nie wiedzielismy gdzie szukac zakwaterowania, wiec zapytalismy wczesniej poznanej dziewczyny, gdzie mozemy rozbic swoj namiocik. Ta odparla, ze jej mama ma dom, w poblizu ktorego mozemy to zrobic. Jest to jednak w miejscowosci Ladrilleros (ponoc ladniejszej od Juanchaco), ktora znajduje sie po drugiej stronie plazy. Nie wiedzac jak jest to daleko wzielismy motito (2000COP/os.), ktore zawiozly nasza trojke do wspomnianej wioski. Na miejscu okazalo sie jednak, ze domek mamy jest zawalony turystami, ale dziewczyna zalatwila nam miejsce pod dachem u swojego sasiada, gdzie moglismy postawic swoj namiot. Zaplacilismy 15000COP/namiot. Miejsce to bylo opuszczona ruderka, ktora lata swietnosci miala juz dawno temu za soba. Jednak krzywe schody i podloga, zarosniete mchem porecze oraz "stylowa" lazienka dodawaly temu miejscu klimatu. Nie tracac czasu postanowilismy obejsc Ladrilleros, ktore widnieje na ulotkach, jako piekne, turystyczne miejsce. Nic podobnego nie uswiadczylismy - wszedzie ruiny, smieci, smutek i nostalgia. Zrozumielismy, ze kiedys bylo tu zupelnie inaczej, a teraz to miejsce stopniowo umiera. Znalezlismy jednak miejsce dla siebie na posilenie sie - klif z widokiem na ocean. Spedzilismy tam duuuzo czasu, bo uznalismy, ze nie ma po co isc do namiotu.
Nastepnego dnia wczesnie rano chcielismy ruszyc na wyprawe, by obserwowac wieloryby. Mielismy jednak pecha, bo cala noc padalo, a i takze rankiem nie przestawalo. Ten fakt sprawil, ze nie mamy szans na zobaczenie wielorybow i powrot tego samego dnia do Pereiry (co bylo naszym planem), bo ostatni autobus powrotny z Buenaventury odjezdzal o 14.00. Musielismy przeczekac deszcz, ktory w koncu ustal o 11.00 i postanowilismy, tym razem na piechote, aby zaoszczedzic na placeniu za motito, przemaszerowac z Ladrilleros do Juanchaco, by z tamtad lodka wyruszyc na poszukiwanie wielorybow.
Niebo bylo dosc pochmurne wiec zabralismy ze soba kurtki przeciwdeszczowe. Cale szczescie, bo fale na oceanie byly tak duze, ze ociekalismy woda (na szczescie ciepla). Obserwacja wielorybow polega na tym, ze lodka doplywa do pewnego momentu, po czym wylacza silik i czeka na wynurzenie tego olbrzyma. Z tego, co sie nauczylismy wieloryb wytrzymuje pod woda 20 minut, po czym musi zaczerpnac powietrza. Czekalismy dosc dlugo, az w koncu zaczely sie wylaniac. Trudno bylo zrobic dobre zdjecie, bo trwa to bardzo krotko i zaraz znika pod woda. Wstawilismy na blog najlepsze zdjecie, jakie mamy - zapewniamy, ze jest na nim wieloryb :) Bylo nam dane widziec kilka grup wielorybow, ktore skupialy sie w roznych miejscach, do ktorych podplywalismy. Zasada jest jednak taka, ze lodka musi pozostac w odleglosci 200m od wieloryba, a cala wycieczka, majaca na celu obserwacje nie moze trwac dluzej, jak 20min. W tym miejscu swiata wieloryby wykorzystuja ciepla wode oceanu by dobrac sie w pary i odpoczac, poczym ruszaja w kierunku bieguna poludniowego.
Przemoczeni, ale szczesliwi, ze doswiadczylismy istnienia tego ogromnego zwierzecia, wracalismy do Ladrilleros, gdzie po drodze znow spotkalismy poznana juz wczesniej dziewczyne. Kiedy powiedzielismy, ze przez ulewe bylismy zmuszeni do zmiany planow i pozostania jeszcze jedna noc, powiedziala, ze jej mama juz ma miejsce dla nas, za 10000COP/namiot. Bylismy bardzo szczesliwi, kiedy dotarlismy na miejsce, bowiem okazalo sie, ze za mniejsze pieniadze moglismy rozbic nasz domek w bardzo schludnym i suchym miejscu z lazienka.
Wczesnym rankiem spakowalismy sie i z Juanchaco zlapalismy lanche do Buenaventury, gdzie z terminalu jechal autobus powrotny do Pereiry. Podsumowujac cala wyprawe - byl to bardzo kosztowny wypad i zdecydowanie, gdyby nie wieloryby, nie byloby po co tam jechac. Jednak widok tych niesamowitych zwierzat zdecydowanie wynagrodzil nam strate pieniedzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz