Z Pasto, wraz z Alvaro, i jego kolega Marcosem udalismy sie do Ipiales busem za 7000 COP/osoba. Tam chlopaki zabrali nas na pyszne "empanadas", w ktorych Olka tak sie rozsmakowala, ze nawet wziela przepis. I jak bedziecie grzeczni, to wam je w Polsce zrobimy :) Kiedy wcinalismy kolejna porcje, Marcos zatrzymal przejezdzajacy samochod, ktorego kierowca - jego kolega, za 4000 COP/kurs zabral nas do Las Lajas. Po drodze zatrzymalismy sie jeszcze przy punkcie widokowym, gdzie pstryknelismy sobie kilka fotek. Na miejscu okazalo sie, ze dom Marcosa znajduje sie w centrum tej malej turystycznej miejscowosci, a z jego okien roztaczal sie przesliczny widok na otaczajace doline gory.
Las Lajas to, jak sie pozniej dowiedzielismy, jedno z najpiekniejszych miejsc w Kolumbii, a jest tak za sprawa olbrzymiego sanktuarium wybudowanego posrodku gor. Ciagna tam dzieki temu rzesze pielgrzymow i turystow liczacych na spelnienie swoich prosb, lub poprostu chcacych sie nacieszyc tym wspanialym widokiem. Przy tej okazji tabuny sprzedawcow probuja wcisnac kazdemu swoje dewocjonalia i artezania, nam jednak najbardziej przypadly do gustu lamy, z ktorymi po kilku chwilach pertraktacji z ich wlascicielem udalo sie nam zrobic zdjecie za darmo. W domu Marcosa zrobilismy sobie obiad, ktorego glownym daniem byly placki z bananow, a Olka dzieki temu poznala kolejny sekret kuchni Kolumbijskiej. Posileni i zaopatrzeni na wieczor we flaszke aguardiente w pobliskim sklepie (10000 COP) ruszylismy podziwiac ta niesamowita swiatynie. Naprawde ciezko opisac to magiczne miejsce, bowiem nigdy w zyciu nie spotkalismy sie z tak majestatyczna budowla chrzescianska, polozona w tak malowniczym i niedostepnym miejscu. Robi ona naprawde duze wrazenie zarowno w dzien, jak i w nocy, gdy jest podswietlona. Z tym jednak czasem jest klopot, gdyz energia elektryczna potrzebna na iluminacje jest generowana dzieki elektrowni wodnej wykorzysujacej pobliski wodospad, a technologia kolumbijska tego dnia cos szwankowala. Doszlo do bardzo smiesznej sytuacji, gdy Marcos zapytal nas, czy chcemy by odpalil leflektory znajdujace sie na dachu domu jego babci, majace podswietlic posag aniola na pobliskiej gorce. Gdy powiedzielismy, ze oczywiscie, a on zniknal za drzwiami babci domu, nagle wlaczylo sie podswietlenie calej olbrzymiej swiatyni, a Maciej zglupial, sadzac, ze to sprawka naszego nowo poznanego znajomego :) Tego dnia zasmakowalismy takze w niesamowitych lodach zrobionych z czystego soku malinowego, ktore Marcos nam przyniosl od swojej nieocenionej babci. Wieczor i noc minely nam wesolo na fotografowaniu, rozmowach i konsumpcji wszystkich tych Kolumbijskich specjalow, a nastepnego dnia z nie malym kacem, skoro swit ruszylismy, juz tylko z Alvaro, w kierunku kolejnego okolicznego cudu, zwanego Laguna Verde.
Nastepnego ranka, wczesnie rano, budzac pozostalych skacowanych uczestnikow popijawki, za pozwoleniem Marcosa zostawilismy plecaki u niego w domu i zabierajac tylko prowiant, wraz z Alvaro ruszylismy do miejscowosci Tuquerrez. Na miejscu zorientowalismy sie, ze czeka nas dluga, 8km wedrowka w gorach do wulkanu Azufral, w ktorego kraterze znajduje sie przepiekna laguna w kolorze zieleni. Swoj kolor zawdziecza ona wszechobecnej siarce. Szlismy bardzo dlugo po drodze mijajac prostych ludzi pracujacych na swojej ziemii, krowy i konie. Wleklismy sie dosc mizernie, gdyz Olka miala na tej wysokosci (4000m n.p.m.) problemy z oddychaniem. Udalo jej sie jednak zlapac stopa i dobrzy kolumbijczycy podwiezli ja do miejsca oplat, gdzie poczekala za Mackiem i Alvaro. Z tamtad, znow we trojke, ruszylismy w ostatnie 3km na szczyt wulkanu. Bylo tam na prawde zimno i wial silny wiatr. Nie mielismy tez szczescia do pogody, gdyz bylo bardzo mgliscie. Jednak po dluzszej chwili udalo nam sie zrobic sporo pieknych zdjec, kiedy wiatr rozwial mgle. Widoki zapieraly tam dech w piersiach. Olka zostala na punkcie widokowym na szczycie wulkanu, a chlopaki zeszli do krateru obfotografowac to cudo. Przez ten czas kazdy kolumbianin przechodzacy obok niej przysiadal, by porozmawiac. Bylo na prawde sympatycznie. Gdy Maciej i Alvaro wrocili, razem ruszylismy dosc szybkim krokiem spowrotem, gdyz wiedzielismy, iz robi sie pozno i nie chcemy isc w ciemnosci. Mimo szybkiego kroku zaczynalo sie sciemniac. Udalo nam sie w koncu zlapac stopa i mily pan podwiozl nas do Tuquerrez, skad mielismy wziac autobus do Ipiales. Na miejscu okazalo sie, ze jest za pozno i nie ma juz zadnego powrotnego autobusu, a jedyna opcja jest taksowka. Niestety sprytni taksowkarze wykorzystujac ten fakt chcieli od nas 60000 COP/kurs, co bylo zdecydowanie nie do przyjecia. W krotce jednak, po bardzo nerwowych negocjacjach w dosc niebezpiecznej dzielnicy zebralismy oprocz nas grupe 4 osob i podzielilismy koszty tak, by wyszlo po 10000 COP/osobe. Jakos, scisnieci jak parowki, dobilismy do Ipiales. Z tej miejscowosci Alvaro postanowil zadzwonic do Marcosa, by poinformowac go, ze mamy problem z transportem, i ze sie spoznimy. Ten jednak postawil nas w bardzo nerwowej, niezrecznej sytuacji mowiac, ze nie ma go w domu bo pojechal do Pasto na impreze i nie mozemy jechac do niego do domu, a jego tata juz spi i on nie chce, zebysmy go budzili. Bylismy bardzo zdenerwowani. Zwlaszcza Alvaro, ktory nie pozostawil na swoim koledze suchej nitki. Nie mielismy bowiem gdzie spac, a nasze plecaki zostaly w domu Marcosa w innej miejscowosci. Inna sprawa bylo, ze wczesnie rano chcielismy ruszac do Ekwadoru. Alvaro obmyslil jednak szczwany plan. W Ipiales mieszkaja jego rodzice, a on tej nocy mial spac w ich domu. Stwierdzil jednak, ze aby mama nie musiala sie denerwowac, ze ma w domu gringo, zaczekamy az usnie i po cichu przemyci nas do swojego pokoju, a wczesnie rano, zanim rodzinka wstanie nas juz tam nie bedzie. Jak powiedzial, tak zrobil. Bylo to niezwykle zabawne doswiadczenie. Czulismy sie jakbysmy rabowali bank. Alvaro stal na czatach, a my bardzo szybko i bezdzwiecznie przemycalismy sie do jego pokoju. Tam przyniosl nam jesc i poinfomowal mame, ktora zaczynala cos podejrzewac, ze przyprowadzil do siebie dziewczyne i prosi o prywatnosc. To jeszcze nie koniec historii. Pokoj Alvara to tylko jedno lozko, musielismy wiec spac w nim w trojke. Po tej nocy mozemy powiedziec o naszym przyjacielu jedna rzecz wiecej - chrapie. Po tej zabawnej nocy wczesnym rankiem obudzil nas budzik i szyciutko i po cichutku wymknelismy sie we trojke z domu rodzicow. Umowilismy sie tez z Marcosem, ze jego tata wsadzi nasze plecaki do taksowki i wysle je w umowione miejsce. Na szczescie tym razem jak powiedzial, tak zrobil i po paru godzinach, razem z Alvaro, bylismy juz na granicy Kolumbii z Ekwadorem.
Przepiękne górskie widoki!
OdpowiedzUsuńP.S.
Nie wymigacie się od tych empanadas - będę Was o nię męczył - narobiliście mi smaka:)
Przymus