poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Quito - Ekwador

Z Tulcan, po krotkich negocjacjach cenowych, z drobna bonifikata dla zuchwalych, za jedyne 4$/os., autobusem ruszylismy do Quito, a wlasciwie do Cumbaya, gdzie mielismy umowionego hosta z couchsurfingu. Z granicy do Quito jechalismy jakies 6 godzin. By odnalezc naszego hosta kluczowa okazala sie rozmowa z kierowca, ktory wyrzucil nas w miejscu, gdzie po kilku chwilach zlapalismy autobus miejski do Rio Coca (jednego z terminalow autobusowych w Quito).  Tam odnalezlismy kolejny autobus, ktory zabral nas do Cumbaya, gdzie odnalezlismy galerie handlowa "Scala", gdzie wieczorem ok. 20.00 mial po nas zjawic sie nasz nowy gospodarz. Jak w wiekszosci krajow, w ktorych postanowilismy zostac troche dluzej, kupilismy karte sim do telefonu  miejscowym numerem (Claro). Tym razem Claro po przebojach z Movistar w Kolumbii. I to byl dobry wybor. Dla podroznych opiszemy teraz kilka informacji odnosnie uruchomienia numeru karty sim w tym kraju. Nie jest to bowiem tak latwa procedura jak w Polsce -kupic karte, wlozyc w telefon i dziala. O nie - to byloby za proste! Jestesmy bowiem w Ameryce Lacinskiej. Tutaj nalezy: kupic karte, wykonac telefon na inny numer tego samego operatora, by ja aktywowac; odczekac godzine lub dwie i zaladowac na nia pieniadze, gdyz, te, ktore sa dostepne w promocji z zakupiona karta mozna wykorzystac tylko na telefony do operatora, a nie na smsy i telefony do innych operatorow. O calej tej procedurze dowiedzielismy sie w bolach odwiedzajac stoisko Claro kilkukrotnie, otrzymujac za kazdym razem po jednej z powyzszych informacji. Tak oto "wesolo" minal nam czas oczekiwania na Manolo, ktory na szczescie zjawil sie wczesniej niz przypuszczal - o 7.00, i zabral nas do swojego domu.

Choc i tym razem dom, to troche zamalo powiedziane, gdyz przyszlo nam zamieszkac w Cumbaya w prawdziwej rezydencji, a my dostalismy do wlasnego uzytku oddzielny budynek. Cala posesja zajmuje sie pan ogrodnik - niezwykle mily i usmiechniety starszy czlowiek oraz pani gosposia, ktora przez caly nasz pobyt u chlopakow gotowala dla nas spektakularne obiadki.
Pare slow o naszych przyjaciolach. Manolo to 26. letni chlopak z bardzo zamoznej rodziny, ktory, jako ostatni z rodzenstwa, mieszka jeszcze tu z rodzicami. Ojciec Manolo to lekarz weterynarii, ktory, jak sie dowiedzielismy, odkryl chorobe kurczat i dzieki temu stal sie slawny w swiatku weterynaryjnym. Wiekszosc majatku rodzinnego to produkcja kurczakow. Tym interesem zajmuje sie wiekszosc rodziny, w tym starszy brat Ismael. Ten biznes rodzinny rozpoczal ojciec chlopakow i, jak sie dowiedzielismy, kreci sie juz 16 lat ze swietnymi rezultatami, gdyz obecnie posiadaja 20% krajowego rynku. Manolo sam postanowil jednak zalozyc wlasny interes i sprobowac sil w hodowli owiec i koni, co mu calkiem swietnie idzie oraz jest w trakcie modernizacji budynku pod restauracje w Quito, w ktorym, w niedlugim czasie takze chce zamieszkac.
Rodzina posiada rancza w kilku miejscach w Ekwadorze, a my mielismy okazje niektore z nich odwiedzic.

Ale zacznijmy od poczatku.
Nastepnego dnia po przyjezdzie, po poludniu, samochodem z Manolo ruszylismy do centrum Quito, by je zwiedzic. wykorzystalismy do tego fakt, iz nas nowy kolega mial w tym czasie lekcje portugalskiego i naszym zadaniem bylo tylko wziac autobus do centrum i wrocic spowrotem do jego nowo budowanej restauracji, skad razem mielisbysmy wrocic wieczorem do Cumbaya. Wciskajac sie do zatloczonego autobusu ktos wyciagnal Maciejowi z kieszeni portfel i tak po siedmiu miesiacach podrozowania zostalismy obrabowani (ok. 80$). Cale szczescie Manolo uprzedzil nas, iz Quito to niebezpieczne miasto i dlatego Maciej za wczasu zostawil wszystkie dokumenty i karty kredytowe. Na miescie zostalismy bez grosza, jedynie z dolarem na powrot, ktorego udalo nam sie wyzebrac od jednego z pasazerow autobusu.
Centrum Quito bardzo pozytywnie nas zaskoczylo. Wydaje nam sie, iz jest to, jak na razie, po Havanie, najladniejsza stolica latynowskiej ameryki, jaka dane nam bylo zwiedzic. Stare miasto zachwyca niezliczona iloscia pieknych katedr i kosciolow, a takze innych kolonialnych budynkow, swiadczacych o bogatej istorii i potedze tego miasta. Gdy dodamy do tego fakt, iz miasto otoczone jest ze wszystkich stron majestatycznymi gorami, ktorych widok zapiera dech uzmyslowicie sobie obraz, ktory tego dnia wynagrodzil nam kradziez pieniedzy. Niestety nie jestesmy w stanie zaprezetowac wszystkich wnetrz kosciolow, ktore tego dnia zwiedzilismy, gdyz do najladniejszyc z nich albo nie moglismy wejsc, albo zabraniano fotografowania. Musicie jednak nam uwierzyc na slowo - robily olbrzymie wrazenie. Szczegolnie zapadly nam w pamieci dwa z nich - jeden to olbrzymi katedra znajdujaca sie troche na uboczu centrum, a drugi to kosciol, ktorego wnetrze cale pokryte bylo zlotem. Godziny mijaly, a my moglismy podziwiac starowke Quito zarowno w promieniach slonca, jak i po zmroku. Zmeczeni i glodni postanowilismy w koncu odpoczac na lawce centralnego parku, gdzie bylismy swiadkami "demonstracji" poparcia dla idiotycznych planow prezydenta Ekwadoru, ktory, jak zrozumielismy, postanowil podjac sie eksploatacji zloz ropy znajdujacych sie pod ostatnim dziewiczym fragmentem dzungli w tym kraju - Yasuni. Caly ten wiec to byla jedna wielka farsa, a ogrom obludy i demagogi, ktory uslyszelismy tego dnia, nawet przy naszych slabych zdolnosciach rozumienia hiszpanskiego doprowadzil nas do mdlosci. Ogolnie sprawe ujmujac, cala ta degradacja srodowiska naturalnego ma przyczynic sie do pozbycia sie biedy w Ekwadorze. Biede ta poznalismy tego dnia za sprawa chlopca - malego pucybuta, ktory dosiadl sie do nas na lawce. Maly nie mial szczescia, gdyz Maciej, mimo szczerych checi, nie mogl pozwolic sobie na wyspastowanie swoich niezwykle brudnych butow, gdyz nie mielismy przy sobie zrabowanych nam wczesniej pieniedzy. Chlopczyk, umazany od stop do glow pasta, na oko 7-letni, powiedzial nam, iz pracuje tu codziennie od rana do wieczora, a my, nie majac nic innego, podzielilismy sie z nim nasza ostatnia paczka wafelkow, kupiona jeszcze w Kolumbii, ktore stanowili nasze pozywienie przez caly dzien.

Innego dnia, razem z Manolo wybralismy sie na farme owiec, ktora zarzadza. Tego dnia Ola spelnila swoje najwieksze marzenie tej podrozy, a mianowicie moglismy jezdzic konno po tej stronie swiata. Wyposazeni w typowy dla miejscowych kowbojow sprzet, wraz z pracownikiem Manolo, objechalismy jego wloscia, a zajelo nam to galopem dobre dwie godziny. Tutejsze konie w sposobie poruszania niczym nie przypominaja nam tego, co znalismy z Polski i Europy. Po stepie odrazu przechodza do galopu, a czynia to w sposob tak plynny, ze ma sie wrazenie jakby sie plynelo na grzbiecie. Ponadto siodla zbudowane sa w ten sposob, ze utrzymuja jezdzca bezpiecznie, nawet gdy ten postanowi stanac na tylnych nogach, o czym Olka przekonala sie juz w pierwszej minucie naszej wedrowki. Siodla wyposazone sa takze w lek (guz wystajacy z przodu siodla), do ktorego przywiazuje sie lasso, gdy lapie sie cieleta. Pomimo, iz Maciej ostatni raz na koniu siedzial dobre 15 lat temu, a Olka z 2 lata temu dosiadala ostatnio jakiegos wierzchowca w pracy, po kilku minutach czulismy sie jakbysmy jezdzili cale zycie. Sprawily to swietnie ulozone konie, ktore bez trudu odgadywaly intencje jezdzca, a nawet jazda do tylu nie stanowila dla nich zadnego problemu. CO tu duzo wam pisac - bylo fenomenalnie A o tym, jak dobrze nam szlo, moga poswiadczyc zdjecia, ktory wykonywalismy z wierzchowca, powozac tylko jedna reka. Poza sama radocha i uczuciem wolnosci wynikajacej z galopu przez gory, nie zapomnimy z tego dnia na pewno widokow, ktore rozposcieraly sie przed naszymi oczami. Tak wspanialych, majestatycznych gor po prostu nie da sie zapomniec.

Kolejnego dnia naszej przygody ze stolica Ekwadoru postanowilismy zobaczyc to niesamowite miasto z najwyzszego punktu, do ktorego mozna dojechac kolejka - "teleferico". Dojechalismy tam taksowka zlapana przez Manu, dzieki czemu zaplacilismy normalna cene 3$/kurs mniej wiecej od jego restauracji. Tym razem nie ryzykowalimy polaczen publicznym transportem, gdyz dowiedzielismy sie od chlopakow, iz okolica ta jest jedna z najniebezpieczniejszych w Quito. Na miejscu bardzo niemilo sie zaskoczylismy, gdyz okazalo sie, iz cena dla "gringo" za wjazd kolejka na gore to 8,5$/osobe. Majac na uwadze to, iz niedawno stracilismy dosc pokazna dla nas sume nie moglismy odzalowac takich pieniedzy za jazde kolejka, wiec postanowilismy udac sie na miejsce widokowe w jakis inny sposob. Po rozmowie z jednym z ochroniarzy udalo nam sie wejsc troche wyzej i popstrykac troche fotek otaczajacego nas miasta. Tego dnia chmury nad koncowym przystankiem kolejki zawieszone byly zdecydowanie zbyt nisko, dlatego nie mielismy wyrzutow sumienia, iz odpuscilismy sobie ta przejazdzke. Do umowionego wczesniej miejsca spotkania z Manolo w centrum udalismy sie stopem z przemila ekwadorska rodzinka, ktora takze zachwalila nam Mindo, Banos, okolice Teny oraz "ruta del sol", jako miejsca w Ekwadorze, ktore powinnismy odwiedzic. Dzien ten zakonczylismy w knajpce w okolicach placu Foch, gdzie razem z Manolo i jego przyjaciolmi z grupy jezykowej raczylismy sie ekwadorskim piwem.
Miejscem, ktorego nie moglismy opuscic bedac w Quito, bylo muzeum rownikowe (4$/osoba w tym przewodnik), o ktorym uslyszelismy z programow Wojciecha Cejrowskiego. Odwiedzilismy je z Ismaelem wracajac z Mindo, i nawet dla niego, urodzonego w tym miescie, byla to nowosc. Muzeum, ktore zwiedzilismy nie bylo tym najpopularniejszym stworzonym przez panstwo z wielkim pomnikiem globu, tylko znajdujace sie jakies 200-300m od niego prawdziwy srodek swiata. Wykonalismy tam szereg eksperymentow poswiadczajacych o autentycznosci tego miejsca. Spuszczalismy wode, ktora w zaleznosci od tego, czy zlew ustawiony byl po stronie polnocnej, poludniowej lub na samym rowniku, miala wir w prawo, w lewo badz zlatywala rownym strumieniem. Dowiedzielismy sie tez od naszego anglojezycznego przewodnika, iz niemozliwe jest spacerowanie tip-topami po linii rownikowej, gdyz w miejscu tym nasz blednik wariuje, a czlowiek nie moze zlapac rownowagi. Olka otrzymala takze oficjalny dyplom - certyfikat rownikowego podroznika za postawienie jajka na glowce gwozdzia tak, by sie nie przewrocilo. Muzeum to poza atrakcjami zwiazanymi ze srodkiem swiata predstawia kulture i historie tej ziemii. Moglismy zobaczyc jak wygladaly prawdziwe domostwa indian zamieszkujacych tutejsza dzungle, ich bronie, pozywienie oraz rytualy. Najciekawszy byl ten przedstawiony na malowidlach obrazujacy ceremonie tworzenia slynnych malutkich glowek, wykonanych z prawdziwych glow zmarlych wojownikow.
By z obowiazkow podroznika uczynic zadosc zrobilismy sobie tez przed falszywym pomnikiem srodka swiata zdjecie w typowy dla nas sposob, a mianowicie zza plotu otaczajacego ten park i muzeum. nie mielismy bowiem jednak zamiaru placic za wejscie falszywej rzadowej instytucji.
Na koniec tego dnia z Ismaelem zahaczylismy takze o pobliski mirador - punkt widokowy zwany Pululahua, z ktorego moglismy podziwiac wnetrze krateru olbrzymiego wulkanu tak wielkiego, iz obecnie znajduja sie tam osady ludzkie.

Ogolnie dni w Quito, a tak na prawde w Cumbaya mijaly nam w wesolej, wyluzowanej atmosferze za sprawa naszych wspanialych gospodarzy. Obrzeralismy sie codziennie cudownymi posilkami serwowanymi nam przez pania Amarite, a wieczorami czasem przy alkoholu, czasem przy lodach wspolnie robilismy sobie wieczorki filmowe. Dzieki chlopakom bardzo duzo dowiedzielismy sie na temat Ekwadoru, jego historii i sytuacji gospodarczo - politycznej codziennego dnia. Zaproponowali nam nawet mozliwosc wykorzystania jednej ze swoich hacjend, znajdujacych sie obok Teny, abysmy mogli zwiedzic te piekne okolice nie narazajac za bardzo na szwank naszego skromnego budzetu. Tak to sie dziwnie zycie podroznikow uklada, iz czasem nawet cale kraje kojarza sie z garstka ludzi, ktorzy stanowia o cudownosci tego miejsca. My na zawsze zapamietamy Ekwador jako dom rodziny Acosta - wspanialych ludzi i patriotow, ktorzy, pomimo, iz pewnie latwiej by im bylo pomnazac majatek w kazdym innym miejscu na swiecie, postanowili zyc i pracowac tutaj, tak, by pomoc innym mieszkancom swojej ojczyzny. Sa oni zupelnie innymi pracodawcami niz przecietny, kapitalistyczny wyzyskiwacz. W pierwszej kolejnosci martwia sie o swoich pracownikow, by zapewnic im dom nad glowa i godne warunki zycia. Nie przeszkadza im po w zaden sposob odnosic sukcesy w biznesie, ktory w ich przypadku nieodzownie polaczony jest z ziemia i agrokultura. Na koniec podkreslimy fakt, iz olbrzymie wrazenie na nas zrobily ich rancza, ktore mielismy szczescie zobaczyc, a w szczegolnosci fakt olbrzymiego dbania o srodowisko naturalne na ich ziemii. Gdyby wiecej ludzi tak myslalo, nasza planeta wygladalaby teraz zupelnie inaczej.














































4 komentarze:

  1. Broda, na tym koniu wyglądasz jak Strażnik Teksasu!:)
    pozdr,
    Przymus

    OdpowiedzUsuń
  2. mam dokładnie takie samo skojarzenie :DDD Chuck jak żywy :D

    pozdrówki
    yahoo

    OdpowiedzUsuń
  3. now i will try some google translator ; ) best luck polacos loc@s

    OdpowiedzUsuń