Do opisu Mexico City zabieramy sie od
jakegos czasu, jak pies do jeza, bo jak tu opisac cos tak olbrzymiego i
skladajacego sie z tak wielu miejsc. Z gory przepraszamy jesli opis
bedzie troche chaotyczny, ale postaramy sie przekazac mniej wiecej to,
co widzielismy.
Juz samo przybycie do D.F. (Districto Federale - czyli po prostu Mexico City) bylo zwariowane. Juz w autobusie z Puebli dostalismy sms-a od Alberto, naszego niedoszlego hosta, ze poklocil sie z bratem i niestety nie moze nas przyjac. Ale znalazl nam inne miejsce do spania u swojej przyjaciolki Dacy. Dziewczyna okazala sie bardzo mila i o dziwo, pomimo, iz jest slowenka, mowi swietnie po polsku. W jej domku spedzilismy 4 noce. By przyblizyc wam troche klimat tego miejsca powiemy, ze miejsci sie ono w okolicy tzw. "doktores", jak sie pozniej dowiedzielismy - jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w Mexico City. Miejsce to przypomina troche Polske z lat 90', a mianowicie wszedzie mozna kupic czesci samochodowe, a jak przypadkiem zaparkujesz tu, to prawdopodobnie kupisz wlasne. By uzupelnic opis tej dzielnicy, juz pierwszej nocy slyszelismy strzaly. Mimo, iz wydawas sie to moze wariowane, zarowno pierwszej nocy Maciejowi, a drugiej nocy razem, zdarzylo sie chodzic po zmroku w tej okolicy i mimo, iz mielismy oczy dookola glowy bylo bezpiecznie.
Nastepne nasze miejsce noclegowe bylo juz w jednej z bardziej zamoznych dzielnic - Insurgentes. Jednak tu u Carlosa spedzilismy tylo 2 noce, gdyz chlopak byl mocno zajety i tak na prawde przygarnal nas w naglej potrzebie. Ostatnim miejscem, w jakim mieszkalismy i, w ktorym czulismy sie zdecydowanie najlepiej bylo mieszkanko Adriana - niesamowitego goscia, z ktorym od pierwszego dnia zlapalismy swietny kontakt. On tez mieszkal w bogatej i bezpiecznej dzielnicy - okolice przystanku metra Etiopia.
Niezaleznie od miejsca, w ktorym przyszlo nam mieszkac, tak na prawde zawsze mielismy wszedzie blisko, dzieki niesamowitej sieci metra rozlozonej pod calym miastem. Jest ono bardzo rozbudowane i bardzo tanie. Kosztuje jedyne 3 peso i mozna nim jezdzic przesiadajac sie z linii na linie ile sie zechce, az nie wyjdzie sie znowu poza bramki. Z poczatku wydawalo nam sie bardzo skomplikowane, jednak bardzo szybko przywyklismy do niego, a podrozowanie nim stalo sie bardzo naturalne i intuicyjne. Kazda ze stacji oznaczona jest piktogramem, co umozliwia bardzo szybka orientacje, gdzie sie jest i dokad sie zmierza. Z tego, co dowiedzielismy sie, piktogramy pozwalaja orientowac sie w stacjach metra niepismiennej czesci spoleczenstwa stolicy, ktora, wbrew pozorom, stanowi dosc duzy odsetek mieszkancow. Poza tym, ze metro jest bardzo funkcjonalne, jest tez bardzo ladne. Wiele stacji ozdobionych jest przepieknymi muralami. Idac podziemnymi przejsciami mozna natrafic na galerie zdjec, a takze w jednym miejscu uklad planetarny wyswietlony na suficie w przyciemnonej czesci korytarza. Idac przez niego ma sie wrazenie, jakby sie szlo pod gwiazdami. Kolejna niesamowita rzecza, ktora charakteryzuje metro meksykanskie sa sprzedawcy, ktorzypotrafia sprzedawac doslownie wszystko wsiadajac do poszczegolnych przedzialow. Najbardziej rzucaja sie w oczy i czesto mecza sprzedawcy plyt CD z przeroznymi rodzajami muzyki. Wyglada to tak, ze gosc wsiada z olbrzymim glosnikiem na plecach i puszcza ardzo glosno kilkusekundowe kawalki utworow, ktore ma na sprzedaz, do tego wydzierajac sie w nieboglosy zachwalajac swoj towar. Niezaleznie od tego co by nie sprzedawali ci metrowi sprzedawcy cena wynosi na ogol 10 peso. A kupic mozna tak rozne rzeczy jak: pisaki, slodycze, obcinaczki do paznokci, ksiazki, portfele na pasku, banki mydlane, zabawki, latarki etc etc. Zdarzylo nam sie tez bc swiadkami prob aktorskich, kiedy to gosciu w ekspresyjny sposob, po krotkim monologu umieral pozrodku wagonu. Jednym slowem to olbrzymie metro jest jakby miastem w miescie ze swoja kultura, sztuka i specyficznymi zachowaniami milionow przemieszczajacych sie nim kazdego dnia pasazerow.
Ale oczywiscie nie przyjechalismy tu by zwiedzac metro, a po to by zobaczyc niesamowite muzea, ktorych w Mexico City jest mnostwo. Pierwsze, ktore opiszemy, wbrew pozorom wcale nie miesci sie w samym miescie, a musielismy do niego dojechac autobusem. Wyprawa ta zajela nam caly dzien, a miejscem o ktorym piszemy to Teotihuacan. By do niego dotrzec trzeba metrem dojechac na stacje "autobuses del norte" (zolta linia) i na tamtejszym dworcu odnalezc odpowiedni autobus - cena 45 peso/osobe. Teotihuacan to starozytne misto, w ktorym znajduja sie 3 olbrzymie piramidy i mnostwo innych swiatyn, placow itd itd. Umiejscowione jest w bardzo suchej dolinie, ktorej glowna roslinnosc stanowia kaktusy. Ciezko jest opisac to miejsce, tak na prawde trzeba je zobaczyc. Zajmuje ono olbrzymia powierzchnie, i by przejsc i zobaczyc wszystkie miejsca razem z ciekawym muzeum, potrzeba na prawde sporo czasu. Jak zawsze w tego typu miejsce wybralismy sie w poniedzialek - dzien, w ktorym wiekszosc muzeow jest pozamykana, a ludzi jest duzo mniej. Piramidu znajdujace sie w tym starozytnym miejscie sa niestety jakby zbudowane od nowa. Golym okiem widac zaprawe murarska, a schody, ktore prowadza na szczyty piramid sa szerokie i dosc wygodne do wspinaczki, co stanowi dowod na to, iz nie sa oryginalnej szerokosci. By pokazac wam, jak taka piramida jest "remontowana" umiejscilismy jedno zdjecie w naszej galerii. O tym, jak niesamowite jest to miejsce swiadczy fakt, iz ledwo zdazylismy na ostatni autobus do D.F. a cala wycieczka zajela nam 9 godzin.
Kolejnym miejscem, a wlasciwie zaglebiem miejsc do zobaczenia w Mexico City jest olbrzymi park w centrum miasta - Chapultepec. Miesci sie w nim ZOO, zamek, muzeum sztuki nowoczesnej i najistotniejsze - muzeum antropologiczne, a takze wiele, wiele innych.
Pierwszym miejscem w tym parku, ktore odwiedzilismy, byl zamek, w ktorym pierwszy raz wyprobowalismy nasza podrobiona legitymacje stdencka, dzieki ktorej Ola mogla wejsc za darmo. W zamku miesci sie bardzo ciekawa ekspozycja dziel sztuki zwiazanych z burzliwa historia Meksyku. Takze widok z zamku jest bardzo ladny i szczerze polecamy to miejsce.
Innego dnia, z rana wybralismy sie do miejsca, ktore wlasciwie bylo glowna przyczyna odwiedzenia D.F. dla Macieja. Mianowicie chodzi o muzeum antropologiczne (wstep 57 peso/osobe). Jest to olbrzymi budynek, w ktorym zebrano wszystkie najistotniejsze wykopaliska archeologiczne wszystkich, wystepujacych na terenie Meksyku cywilizacji. Muzeum wywarlo na nas olbrzymie wrazenie i spedzilismy w nim ponad 6 godzin. Najpierw padla bateria w aparacie a pozniej my. Wielu turystow odwiedzajac to olbrzymie muzeum skupia sie jedynie na dwoch ekspozycjach: Majow i Aztekow. My jednak bylismy zdeterminowani by obejsc je cale. By nie bylo tak slodko dodamy lyzke dziegciu, a mianowicie, mimo, iz ekspozycja jest fantastyczna, to opisanie jej w j. angielskim daje duzo do zyczenia. Opisow angielskich jest malo, a te istniejace roja sie od bledow. Nie zmienia to jednak faktu, ze muzeum jest absolutna koniecznoscia do zwiedzenia dla kazdej osoby, ktora choc troche interesuja starozytne cywilizacje prekolumbijskie. Wracajac po 6 godzinach zwiedzania, ledwo powloczac nogami, pytajac o droge do najblizszej stacji metra, natrafilismy na interesujacego czlowieka, ktory okazal sie byc pracownikiem muzeum. Powiedzial on nam, ze tak na prawde eksponaty, ktore widzielismy stanowia promil zasobow, ktorymi dysponuja. Uwazamy, iz jest to wielka szkoda, iz wszystkie wykopaliska archeologiczne z terenu Meksyku sa oddawane do Mexico City, a tam nie ma fizycznej mozliwosci, by je pokazac. Prawdopodobnie w mniejszych muzeach, w miejscach ich odnalezienia, stanowilyby olbrzymia atrakcje. Nam osobiscie podczas zwiedzania piramid w przeroznych miejscach bardzo brakowalo prawdziwych rysunow, plaskorzezb i ogolnie calego wnetrza.
Innego dnia zwiedzalismy centrum miasta, tzw. ZOcalo. W tej okolicy znajduje sie takze mnostwo muzeow, kosciolow i miejsc wartych obejrzenia. Jednym z nich niewatpliwie jest Bellas Artes, do ktorego udalismy sie w niedziele. Jest to dzien szczegolny, gdyz tego dnia wiekszosc muzeow mozna ogladac za darmo. Nie jestesmy jednak pewni czy mielismy szanse ogladac pelna ekspozycje, gdyz bylo nam dane tam zobaczyc tylko kilka olbrzymich murali, ktore, nie da sie ukryc, ze sa bardzo ciekawe.
Tego samego dnia udalismy sie tez do muzeum Nacional del Arte, takze za darmo. Tutaj spedzilismy naprawde sporo czasu, gdyz ekspozycja obejmujaca 3 pietra olbrzymiego budynku byla naprawde ogromna. Najardziej nam sie tam podobala ekspozycja tworczosci Jose Guadalupe Posady i jego groteskowe ujecie smierci w sztuce meksykanskiej.
Na przeciwko tego muzeum znajduje sie najpiekniejsza poczta, jaka dane nam bylo gdziekolwiek na swiecie ogladac. Obejrzelismy ja innego dnia, gdyz w niedziele byla nieczynna, ale ujelo nas w niej najbardziej to, iz jest to normalnie funkcjonujacy urzad pocztowy. Tamtejsza klatka schodowa zapiera po prostu dech w piersiach, a zaraz obok widzimy goscia, ktory na komputerze, jeszcze z ekranem CRT wykonuje normalnie swoje obowiazki przyjmujac petentow.
Oczywiscie zwiedzilismy w okolicy wszystkie mozliwe koscioly, w ktorych Maciej zdobyl kilka okazow do swojej kolekcji Jezuskow :)
Wsrod kosciolow najladniejsza i najwieksza jest oczywiscie katedra umiejscowiona na samym placu Zocalo, ktory jest olbrzymi, jednak stale dzieja sie na nim jakies wydarzenia, przez co nie mozna spokojnie przez niego przejsc (jednego dnia trafilismy na demonstracyjne zawody futballu amerykanskiego, innego dnia na akcje szczepienia psow).
Innego dnia, za namowa naszych hostow i znajomych pojechalismy zobaczyc jeden z najwiekszych uniwersytetow na swiecie, ktory miesci sie w D.F. Obszar, jaki on zajmuje, mozna z powodzeniem porownac do sredniej wielkosci miasteczka. Na jego terenie kursuje ponoc 14 bezplatnych linii autobusowych, a wielkosc campusu mozecie zobie zobaczyc na zdjeciach z google earth. Na terenie uniwersytetu znajduje sie stadion olimpijski, kilka kin, muzea, teatry i niezliczona ilosc roznego rodzaju budynkow ulatwiajacych zycie studentom. Uniwersytet slynie tez ze starych murali wykonanych z mozaiki, ktorymi ozdobione sa sciany glownych budynkow. na zdjeciu mozecie zobaczyc budynek glownej biblioteki.
Kolejny caly dzien zarezerwowalismy sobie na ZOO, ktore, jak juz wspominalismy, miesci sie w Chapultepec. Slynie ono z tego, iz jest jednym z nielicznych miejsc na swiecie, gdzie rozmnaza sie pande. Miejsce to bylo dla nas bardzo istotne, gdyz Ola, ze wzgledu na swoje zamilowanie do zwierzat nie pozwolila by go ominac. Wejscie jest darmowe, lecz same ZOO nie zrobilo na nas jakiegos olbrzymiego wrazenia. Jest na prawde fajne, ale po Mexico City spodziewalismy sie czegos bardziej spektakularnego. Najciekawszym wybiegiem byl chyba ten dwupoziomowy, w ktorym byly foki i niedzwiedzie polarne. na dole mozna bylo zobaczyc jak sie zachowuja pod woda, a u gory na ladzie. Olce najbardziej podobaly sie oczywiscie wybiegi duzych kotow.
W chapultepec zwiedzilismy tez maly ogrod botaniczny, oraz muzeum sztuki nowoczesnej. Jestesmy moze laikami, ale niektore "eksponaty" znajdujace sie w tym muzeum to jedno wielkie badziewie. Bo jak inaczej nazwac obraz, na ktorym jest kilka czerwonych paskow na czarnym tle. Ale, zeby nie bylo tak negatywnie, mozna tam znalezc tez mnostwo niesamowitych dziel sztuki. Na pewno najbardziej przykluwajaca uwage byla tymczasowa ekspozycja, znajdujaca sie na samym dole, przedstawiajaca bardzo realistyczne obrazy zmarlych. Motywem przewodnim byla sekcja zwlok osob, ktore zostaly zamordowane.
Jak juz jestesmy przy sztuce nowoczesnej, to nie sposob ominac w Mexico City muzeum Soumaya. Dojechac do niego mozna autobusem spod parku chapultepec, jednak my wybralismy sie tam z buta. "Spacerek" trwal z 40 minut, ale dzieki temu odwiedzilismy kolejna czesc miasta, ktora jest czyms w rodzaju centrum finansowego z olbrzymimi szklanymi wiezowcami, wsrod ktorych kroluje przesliczne muzeum Soumaya. Jak sie dowiedzielismy, fundatorem calego tego budynku jest najbogatszy czlowiek na swiecie, ktory, tak na prawde rzadzi Meksykiem z tylnego siedzenia. jest on wlascicielem, m. in. najwiekszej sieci komorkowej w Meksyku - telcel, ktora, tak wlasciwie, jest monopolista na rynku polaczen komorkowych.
Z zewnatrz budynek to dzielo sztuki nowoczesnej, inspirowany rzezbami Rodin-a, ktorych bardzo wiele mozna zobaczyc wewnatrz. Samo muzeum jest bezplatne. W ten maly sposob Carlos Slim (wlasciciel) splaca choc w promilu swoj dlug spoleczenstwu meksykanskiemu, ktore jego firmy tak wyzyskuja. W srodku znajduje sie 6 poziomow z dzielami sztuki, z jego prywatnej kolekcji, a samo muzeum nosi imie jego malzonki. Kolejne pietra zwiedza sie idac olbrzymia klatka schodowa pnaca sie w formie slimaka na 6 poziomow w gore. Dziela sztuki znajdujace sie w tym muzeum sa bardzo zroznicowane. Odnalezc tam mozna zarowno olbrzymia kolekcje monet, misternie zdobionych rzeczy codziennego uzytku, oraz obrazy wielu najznakomitrzych mistrzow malarstwa, zarowno meksykanskiego, jak i swiatowego, podzielonych tematycznie. Nam najbardziej podobal sie ostatni poziom z rzezbami, wsrod ktorych krolowali Dali i Rodin. Ich rzezby w polczeniu z tym niesamowitym budynkiem na prawde robia duze wrazenie.
No dobra, dosc o muzeach - pewnie ktores pominelismy, ale nie sposob napisac o wszystkich, ktore widzielismy. Rzecza, ktora nie mozna ominac, bedac w D.F jest na pewno Lucha Libre. Jest to meksykanski odpowiednik wrestlingu, w ktorym zapasnicy nosza niesamowite maski. Pomimo, iz walki sa udawane przyciagaja tlumy fanow, kazdy zapasnik pracuje na swoj osobisty wizerunek. Jednym z najsmieszniejszych i ulubionych przez Olke luchadorow jest Maximo, ktorego wizerunek to gej ubrany w rozowa spodniczke, a na glowie ma irokeza. Jego specjalnoscia jest calowanie swoich przeciwnikow i ich obmacywanie. Posiada on siostre, ktora wazy chyba z 200kg i tez jest luchadorka. Mozecie sobie wyobrazic taka "kruszynke" skaczaca z trzeciej liny na swoja przeciwniczke. Wrazenie jest porazajace. Kolorytu zawodom dodaje zemocjonowana publicznosc, ktora wydziera sie w nieboglosy dopingujac badz przeklinajac zapasnikow. Ciezko to opisac - to trzeba zobaczyc. Ale bylo to tak fajne, ze wybralismy sie tam dwa razy. Zawody, na ktorych my bylismy odbywaja sie w piatki o godz. 20.30 w okolicach stacji metra Cuauhtemoc i Balderas.
Innego dnia umowilismy sie w miescie z poznana wczesniej na Kubie niemka - Joanna, dzieki ktorej poznalismy smak Pulque. Jest to alkoholowy napitek o bardzo specyficznej konsystencji i smaku zrobiony z agawy, ktorym raczylismy sie w bardzo fajnej studenckiej knajpce w centrum miasta. Do smaku pulque trzeba sie przekonac, gdyz na poczatku jest, delikatnie mowiac, "specyficzny" - trudno to opisac - wyobrazcie sobie cos miedzy zakwasem chlebowym, zurkiem i maslanka, o bardzo zawiesistej konsystencji. Po wypiciu kilku lykow odrywajac usta od kubka zawsze ciagnie sie specyficzna "flegma". Wielkimi fanami tego napoju moze nie zostalismy, ale jego niska cena (15peso/0,5litra w knajpie) sprawila, ze wychylilismy kilka kufelkow. W knajpie tej poznalismy tez przyjaciolki Joanny, z ktorych jedna pochodzi z Panamy. Dowiedzielismy sie od niej wielu cennych infomacji a propos naszej przyszlej podrozy przez jej kraj i ewentualnego taniego przedostania sie stamtad do Kolumbii.
A teraz troche o jedzeniu, bo nie sposob pisac o Meksyku nie wspominajac nic o wspanialych potrawach jakimi mozna sie tu raczyc. Oczywiscie jestesmy mega oszczedni i nie jadamy w restauracjach, a wiekszosc naszych posilkow przygotowywuje Ola. Nie przeszkadza to nam jednak w probowaniu co jakis czas lokalnych specyfikow z ulicy. Jednego dnia, wracajac z Chapultepec zaczepil nas starszy pan, ktory polecil nam pobliskie merkado (ryneczek), o ktorym ponoc nawet w Lonely Planet za sprawa bardzo dobrego jedzenia. My skusilismy sie na dwa posilki w dwoch roznych kramach. W pierwszym jedlismy zielone tortille z serem, miesem i pieczarkami. A w kolejnym zamowilismy mieso zawiniete w tortille i usmazone w glebokim tluszczu, polane smietana i posypane serem. Bylo pyszne. Innym razem po rozmowie na temat kuchni meksykanskiej z Adrianem, naszym ostatim hostem, postanowilismy zrobic danie z mole. Gotowaniem mial zajac sie Adrian a my poszlismy na market szukac dwoch glownych skladnikow: piersi z kurczaka i mole. Mole to typowa la meksyku mieszanka 40-paru ziol i przypraw oraz czekolady, ktora mozna kupic na kazdym wiekszym ryneczku. Jest mnostwo rodzajow mole. Od bardzo ostrych po slodkie i w takich kolorach jak: zielone, czerwone, zolte i czarne (ktore tak na prawde jest w roznych odcieniach brazou). My, po degustacji wielu rodzajow mole na miejscowym ryneczku, wybralismy mole czarne z sezamem, ktore nie bylo bardzo ostre. Adrian dokupil odpowiedniego sera i smietany, i po godzinie pichcenia zaserwowal nam swoje niesamowite danie. Do tego na deser raczylismy sie smazonymi talarkami bananow (platano macho) z cukrem i smietana. Palce lizac!
Rzecza, ktora jest dostepna chyba wszedzie, ale tu wyjatkowo dobra i tania jest sok ze swiezo wyciskanych pomaranczy. Pol litrowy kubek kosztuje 20 peso i stanowi przepyszna bombe witaminowa.
Do ciekawych przezyc, jakie jeszcze nas spotkaly w tym niezwyklym miejscu zaliczyc z cala pewnoscia trzeba dwa trzesienia ziemi, jakich bylismy swiadkami. Wygladaly one jednak zupelnie inaczej niz sie tego spodziewalismy. Tak naprawde pewnie bysmy je przeoczyli, gdyby nie informacje od naszych hostow. Za pierwszym razem powiedzial nam Ramon, ze wlasnie je przezywamy, bo dostal informacje od kolegi. Za drugim razem powiadomila nas o tym fakcie aplikacja z iPhona Adriana. Dopiero po tym jak nam zwrocono uwage zobaczylismy ze lampy sie troche nienaturalnie bujaja i to wszystko. My sami nie odczulismy tego w zaden sposob.
Tak na prawde o Mexico City moznaby pisac godzinami, a o tym, jak niesamowite jest to miasto, moze swiadczyc fakt, iz spedzilismy tam az dwa tygodnie. Choc przejechalismy je wzdloz i wszerz nie mozemy powiedziec, ze poznalismy je chocby w 1 procencie. Mozemy tylko zachecic kazdego, kto ma taka mozliwosc, by spedzil troche czasu w tym wspanialym miescie. Na poczatku wydawalo sie ono nam bardzo zatloczone i zanieczyszczone, jednak szybko do tego przywyklismy i traktowalismy to, jako naturalna kolej rzeczy. Ludzie sa tam bardzo mili, otwarci i zawsze pomoga odnalezc droge.
Juz samo przybycie do D.F. (Districto Federale - czyli po prostu Mexico City) bylo zwariowane. Juz w autobusie z Puebli dostalismy sms-a od Alberto, naszego niedoszlego hosta, ze poklocil sie z bratem i niestety nie moze nas przyjac. Ale znalazl nam inne miejsce do spania u swojej przyjaciolki Dacy. Dziewczyna okazala sie bardzo mila i o dziwo, pomimo, iz jest slowenka, mowi swietnie po polsku. W jej domku spedzilismy 4 noce. By przyblizyc wam troche klimat tego miejsca powiemy, ze miejsci sie ono w okolicy tzw. "doktores", jak sie pozniej dowiedzielismy - jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w Mexico City. Miejsce to przypomina troche Polske z lat 90', a mianowicie wszedzie mozna kupic czesci samochodowe, a jak przypadkiem zaparkujesz tu, to prawdopodobnie kupisz wlasne. By uzupelnic opis tej dzielnicy, juz pierwszej nocy slyszelismy strzaly. Mimo, iz wydawas sie to moze wariowane, zarowno pierwszej nocy Maciejowi, a drugiej nocy razem, zdarzylo sie chodzic po zmroku w tej okolicy i mimo, iz mielismy oczy dookola glowy bylo bezpiecznie.
Nastepne nasze miejsce noclegowe bylo juz w jednej z bardziej zamoznych dzielnic - Insurgentes. Jednak tu u Carlosa spedzilismy tylo 2 noce, gdyz chlopak byl mocno zajety i tak na prawde przygarnal nas w naglej potrzebie. Ostatnim miejscem, w jakim mieszkalismy i, w ktorym czulismy sie zdecydowanie najlepiej bylo mieszkanko Adriana - niesamowitego goscia, z ktorym od pierwszego dnia zlapalismy swietny kontakt. On tez mieszkal w bogatej i bezpiecznej dzielnicy - okolice przystanku metra Etiopia.
Niezaleznie od miejsca, w ktorym przyszlo nam mieszkac, tak na prawde zawsze mielismy wszedzie blisko, dzieki niesamowitej sieci metra rozlozonej pod calym miastem. Jest ono bardzo rozbudowane i bardzo tanie. Kosztuje jedyne 3 peso i mozna nim jezdzic przesiadajac sie z linii na linie ile sie zechce, az nie wyjdzie sie znowu poza bramki. Z poczatku wydawalo nam sie bardzo skomplikowane, jednak bardzo szybko przywyklismy do niego, a podrozowanie nim stalo sie bardzo naturalne i intuicyjne. Kazda ze stacji oznaczona jest piktogramem, co umozliwia bardzo szybka orientacje, gdzie sie jest i dokad sie zmierza. Z tego, co dowiedzielismy sie, piktogramy pozwalaja orientowac sie w stacjach metra niepismiennej czesci spoleczenstwa stolicy, ktora, wbrew pozorom, stanowi dosc duzy odsetek mieszkancow. Poza tym, ze metro jest bardzo funkcjonalne, jest tez bardzo ladne. Wiele stacji ozdobionych jest przepieknymi muralami. Idac podziemnymi przejsciami mozna natrafic na galerie zdjec, a takze w jednym miejscu uklad planetarny wyswietlony na suficie w przyciemnonej czesci korytarza. Idac przez niego ma sie wrazenie, jakby sie szlo pod gwiazdami. Kolejna niesamowita rzecza, ktora charakteryzuje metro meksykanskie sa sprzedawcy, ktorzypotrafia sprzedawac doslownie wszystko wsiadajac do poszczegolnych przedzialow. Najbardziej rzucaja sie w oczy i czesto mecza sprzedawcy plyt CD z przeroznymi rodzajami muzyki. Wyglada to tak, ze gosc wsiada z olbrzymim glosnikiem na plecach i puszcza ardzo glosno kilkusekundowe kawalki utworow, ktore ma na sprzedaz, do tego wydzierajac sie w nieboglosy zachwalajac swoj towar. Niezaleznie od tego co by nie sprzedawali ci metrowi sprzedawcy cena wynosi na ogol 10 peso. A kupic mozna tak rozne rzeczy jak: pisaki, slodycze, obcinaczki do paznokci, ksiazki, portfele na pasku, banki mydlane, zabawki, latarki etc etc. Zdarzylo nam sie tez bc swiadkami prob aktorskich, kiedy to gosciu w ekspresyjny sposob, po krotkim monologu umieral pozrodku wagonu. Jednym slowem to olbrzymie metro jest jakby miastem w miescie ze swoja kultura, sztuka i specyficznymi zachowaniami milionow przemieszczajacych sie nim kazdego dnia pasazerow.
Ale oczywiscie nie przyjechalismy tu by zwiedzac metro, a po to by zobaczyc niesamowite muzea, ktorych w Mexico City jest mnostwo. Pierwsze, ktore opiszemy, wbrew pozorom wcale nie miesci sie w samym miescie, a musielismy do niego dojechac autobusem. Wyprawa ta zajela nam caly dzien, a miejscem o ktorym piszemy to Teotihuacan. By do niego dotrzec trzeba metrem dojechac na stacje "autobuses del norte" (zolta linia) i na tamtejszym dworcu odnalezc odpowiedni autobus - cena 45 peso/osobe. Teotihuacan to starozytne misto, w ktorym znajduja sie 3 olbrzymie piramidy i mnostwo innych swiatyn, placow itd itd. Umiejscowione jest w bardzo suchej dolinie, ktorej glowna roslinnosc stanowia kaktusy. Ciezko jest opisac to miejsce, tak na prawde trzeba je zobaczyc. Zajmuje ono olbrzymia powierzchnie, i by przejsc i zobaczyc wszystkie miejsca razem z ciekawym muzeum, potrzeba na prawde sporo czasu. Jak zawsze w tego typu miejsce wybralismy sie w poniedzialek - dzien, w ktorym wiekszosc muzeow jest pozamykana, a ludzi jest duzo mniej. Piramidu znajdujace sie w tym starozytnym miejscie sa niestety jakby zbudowane od nowa. Golym okiem widac zaprawe murarska, a schody, ktore prowadza na szczyty piramid sa szerokie i dosc wygodne do wspinaczki, co stanowi dowod na to, iz nie sa oryginalnej szerokosci. By pokazac wam, jak taka piramida jest "remontowana" umiejscilismy jedno zdjecie w naszej galerii. O tym, jak niesamowite jest to miejsce swiadczy fakt, iz ledwo zdazylismy na ostatni autobus do D.F. a cala wycieczka zajela nam 9 godzin.
Kolejnym miejscem, a wlasciwie zaglebiem miejsc do zobaczenia w Mexico City jest olbrzymi park w centrum miasta - Chapultepec. Miesci sie w nim ZOO, zamek, muzeum sztuki nowoczesnej i najistotniejsze - muzeum antropologiczne, a takze wiele, wiele innych.
Pierwszym miejscem w tym parku, ktore odwiedzilismy, byl zamek, w ktorym pierwszy raz wyprobowalismy nasza podrobiona legitymacje stdencka, dzieki ktorej Ola mogla wejsc za darmo. W zamku miesci sie bardzo ciekawa ekspozycja dziel sztuki zwiazanych z burzliwa historia Meksyku. Takze widok z zamku jest bardzo ladny i szczerze polecamy to miejsce.
Innego dnia, z rana wybralismy sie do miejsca, ktore wlasciwie bylo glowna przyczyna odwiedzenia D.F. dla Macieja. Mianowicie chodzi o muzeum antropologiczne (wstep 57 peso/osobe). Jest to olbrzymi budynek, w ktorym zebrano wszystkie najistotniejsze wykopaliska archeologiczne wszystkich, wystepujacych na terenie Meksyku cywilizacji. Muzeum wywarlo na nas olbrzymie wrazenie i spedzilismy w nim ponad 6 godzin. Najpierw padla bateria w aparacie a pozniej my. Wielu turystow odwiedzajac to olbrzymie muzeum skupia sie jedynie na dwoch ekspozycjach: Majow i Aztekow. My jednak bylismy zdeterminowani by obejsc je cale. By nie bylo tak slodko dodamy lyzke dziegciu, a mianowicie, mimo, iz ekspozycja jest fantastyczna, to opisanie jej w j. angielskim daje duzo do zyczenia. Opisow angielskich jest malo, a te istniejace roja sie od bledow. Nie zmienia to jednak faktu, ze muzeum jest absolutna koniecznoscia do zwiedzenia dla kazdej osoby, ktora choc troche interesuja starozytne cywilizacje prekolumbijskie. Wracajac po 6 godzinach zwiedzania, ledwo powloczac nogami, pytajac o droge do najblizszej stacji metra, natrafilismy na interesujacego czlowieka, ktory okazal sie byc pracownikiem muzeum. Powiedzial on nam, ze tak na prawde eksponaty, ktore widzielismy stanowia promil zasobow, ktorymi dysponuja. Uwazamy, iz jest to wielka szkoda, iz wszystkie wykopaliska archeologiczne z terenu Meksyku sa oddawane do Mexico City, a tam nie ma fizycznej mozliwosci, by je pokazac. Prawdopodobnie w mniejszych muzeach, w miejscach ich odnalezienia, stanowilyby olbrzymia atrakcje. Nam osobiscie podczas zwiedzania piramid w przeroznych miejscach bardzo brakowalo prawdziwych rysunow, plaskorzezb i ogolnie calego wnetrza.
Innego dnia zwiedzalismy centrum miasta, tzw. ZOcalo. W tej okolicy znajduje sie takze mnostwo muzeow, kosciolow i miejsc wartych obejrzenia. Jednym z nich niewatpliwie jest Bellas Artes, do ktorego udalismy sie w niedziele. Jest to dzien szczegolny, gdyz tego dnia wiekszosc muzeow mozna ogladac za darmo. Nie jestesmy jednak pewni czy mielismy szanse ogladac pelna ekspozycje, gdyz bylo nam dane tam zobaczyc tylko kilka olbrzymich murali, ktore, nie da sie ukryc, ze sa bardzo ciekawe.
Tego samego dnia udalismy sie tez do muzeum Nacional del Arte, takze za darmo. Tutaj spedzilismy naprawde sporo czasu, gdyz ekspozycja obejmujaca 3 pietra olbrzymiego budynku byla naprawde ogromna. Najardziej nam sie tam podobala ekspozycja tworczosci Jose Guadalupe Posady i jego groteskowe ujecie smierci w sztuce meksykanskiej.
Na przeciwko tego muzeum znajduje sie najpiekniejsza poczta, jaka dane nam bylo gdziekolwiek na swiecie ogladac. Obejrzelismy ja innego dnia, gdyz w niedziele byla nieczynna, ale ujelo nas w niej najbardziej to, iz jest to normalnie funkcjonujacy urzad pocztowy. Tamtejsza klatka schodowa zapiera po prostu dech w piersiach, a zaraz obok widzimy goscia, ktory na komputerze, jeszcze z ekranem CRT wykonuje normalnie swoje obowiazki przyjmujac petentow.
Oczywiscie zwiedzilismy w okolicy wszystkie mozliwe koscioly, w ktorych Maciej zdobyl kilka okazow do swojej kolekcji Jezuskow :)
Wsrod kosciolow najladniejsza i najwieksza jest oczywiscie katedra umiejscowiona na samym placu Zocalo, ktory jest olbrzymi, jednak stale dzieja sie na nim jakies wydarzenia, przez co nie mozna spokojnie przez niego przejsc (jednego dnia trafilismy na demonstracyjne zawody futballu amerykanskiego, innego dnia na akcje szczepienia psow).
Innego dnia, za namowa naszych hostow i znajomych pojechalismy zobaczyc jeden z najwiekszych uniwersytetow na swiecie, ktory miesci sie w D.F. Obszar, jaki on zajmuje, mozna z powodzeniem porownac do sredniej wielkosci miasteczka. Na jego terenie kursuje ponoc 14 bezplatnych linii autobusowych, a wielkosc campusu mozecie zobie zobaczyc na zdjeciach z google earth. Na terenie uniwersytetu znajduje sie stadion olimpijski, kilka kin, muzea, teatry i niezliczona ilosc roznego rodzaju budynkow ulatwiajacych zycie studentom. Uniwersytet slynie tez ze starych murali wykonanych z mozaiki, ktorymi ozdobione sa sciany glownych budynkow. na zdjeciu mozecie zobaczyc budynek glownej biblioteki.
Kolejny caly dzien zarezerwowalismy sobie na ZOO, ktore, jak juz wspominalismy, miesci sie w Chapultepec. Slynie ono z tego, iz jest jednym z nielicznych miejsc na swiecie, gdzie rozmnaza sie pande. Miejsce to bylo dla nas bardzo istotne, gdyz Ola, ze wzgledu na swoje zamilowanie do zwierzat nie pozwolila by go ominac. Wejscie jest darmowe, lecz same ZOO nie zrobilo na nas jakiegos olbrzymiego wrazenia. Jest na prawde fajne, ale po Mexico City spodziewalismy sie czegos bardziej spektakularnego. Najciekawszym wybiegiem byl chyba ten dwupoziomowy, w ktorym byly foki i niedzwiedzie polarne. na dole mozna bylo zobaczyc jak sie zachowuja pod woda, a u gory na ladzie. Olce najbardziej podobaly sie oczywiscie wybiegi duzych kotow.
W chapultepec zwiedzilismy tez maly ogrod botaniczny, oraz muzeum sztuki nowoczesnej. Jestesmy moze laikami, ale niektore "eksponaty" znajdujace sie w tym muzeum to jedno wielkie badziewie. Bo jak inaczej nazwac obraz, na ktorym jest kilka czerwonych paskow na czarnym tle. Ale, zeby nie bylo tak negatywnie, mozna tam znalezc tez mnostwo niesamowitych dziel sztuki. Na pewno najbardziej przykluwajaca uwage byla tymczasowa ekspozycja, znajdujaca sie na samym dole, przedstawiajaca bardzo realistyczne obrazy zmarlych. Motywem przewodnim byla sekcja zwlok osob, ktore zostaly zamordowane.
Jak juz jestesmy przy sztuce nowoczesnej, to nie sposob ominac w Mexico City muzeum Soumaya. Dojechac do niego mozna autobusem spod parku chapultepec, jednak my wybralismy sie tam z buta. "Spacerek" trwal z 40 minut, ale dzieki temu odwiedzilismy kolejna czesc miasta, ktora jest czyms w rodzaju centrum finansowego z olbrzymimi szklanymi wiezowcami, wsrod ktorych kroluje przesliczne muzeum Soumaya. Jak sie dowiedzielismy, fundatorem calego tego budynku jest najbogatszy czlowiek na swiecie, ktory, tak na prawde rzadzi Meksykiem z tylnego siedzenia. jest on wlascicielem, m. in. najwiekszej sieci komorkowej w Meksyku - telcel, ktora, tak wlasciwie, jest monopolista na rynku polaczen komorkowych.
Z zewnatrz budynek to dzielo sztuki nowoczesnej, inspirowany rzezbami Rodin-a, ktorych bardzo wiele mozna zobaczyc wewnatrz. Samo muzeum jest bezplatne. W ten maly sposob Carlos Slim (wlasciciel) splaca choc w promilu swoj dlug spoleczenstwu meksykanskiemu, ktore jego firmy tak wyzyskuja. W srodku znajduje sie 6 poziomow z dzielami sztuki, z jego prywatnej kolekcji, a samo muzeum nosi imie jego malzonki. Kolejne pietra zwiedza sie idac olbrzymia klatka schodowa pnaca sie w formie slimaka na 6 poziomow w gore. Dziela sztuki znajdujace sie w tym muzeum sa bardzo zroznicowane. Odnalezc tam mozna zarowno olbrzymia kolekcje monet, misternie zdobionych rzeczy codziennego uzytku, oraz obrazy wielu najznakomitrzych mistrzow malarstwa, zarowno meksykanskiego, jak i swiatowego, podzielonych tematycznie. Nam najbardziej podobal sie ostatni poziom z rzezbami, wsrod ktorych krolowali Dali i Rodin. Ich rzezby w polczeniu z tym niesamowitym budynkiem na prawde robia duze wrazenie.
No dobra, dosc o muzeach - pewnie ktores pominelismy, ale nie sposob napisac o wszystkich, ktore widzielismy. Rzecza, ktora nie mozna ominac, bedac w D.F jest na pewno Lucha Libre. Jest to meksykanski odpowiednik wrestlingu, w ktorym zapasnicy nosza niesamowite maski. Pomimo, iz walki sa udawane przyciagaja tlumy fanow, kazdy zapasnik pracuje na swoj osobisty wizerunek. Jednym z najsmieszniejszych i ulubionych przez Olke luchadorow jest Maximo, ktorego wizerunek to gej ubrany w rozowa spodniczke, a na glowie ma irokeza. Jego specjalnoscia jest calowanie swoich przeciwnikow i ich obmacywanie. Posiada on siostre, ktora wazy chyba z 200kg i tez jest luchadorka. Mozecie sobie wyobrazic taka "kruszynke" skaczaca z trzeciej liny na swoja przeciwniczke. Wrazenie jest porazajace. Kolorytu zawodom dodaje zemocjonowana publicznosc, ktora wydziera sie w nieboglosy dopingujac badz przeklinajac zapasnikow. Ciezko to opisac - to trzeba zobaczyc. Ale bylo to tak fajne, ze wybralismy sie tam dwa razy. Zawody, na ktorych my bylismy odbywaja sie w piatki o godz. 20.30 w okolicach stacji metra Cuauhtemoc i Balderas.
Innego dnia umowilismy sie w miescie z poznana wczesniej na Kubie niemka - Joanna, dzieki ktorej poznalismy smak Pulque. Jest to alkoholowy napitek o bardzo specyficznej konsystencji i smaku zrobiony z agawy, ktorym raczylismy sie w bardzo fajnej studenckiej knajpce w centrum miasta. Do smaku pulque trzeba sie przekonac, gdyz na poczatku jest, delikatnie mowiac, "specyficzny" - trudno to opisac - wyobrazcie sobie cos miedzy zakwasem chlebowym, zurkiem i maslanka, o bardzo zawiesistej konsystencji. Po wypiciu kilku lykow odrywajac usta od kubka zawsze ciagnie sie specyficzna "flegma". Wielkimi fanami tego napoju moze nie zostalismy, ale jego niska cena (15peso/0,5litra w knajpie) sprawila, ze wychylilismy kilka kufelkow. W knajpie tej poznalismy tez przyjaciolki Joanny, z ktorych jedna pochodzi z Panamy. Dowiedzielismy sie od niej wielu cennych infomacji a propos naszej przyszlej podrozy przez jej kraj i ewentualnego taniego przedostania sie stamtad do Kolumbii.
A teraz troche o jedzeniu, bo nie sposob pisac o Meksyku nie wspominajac nic o wspanialych potrawach jakimi mozna sie tu raczyc. Oczywiscie jestesmy mega oszczedni i nie jadamy w restauracjach, a wiekszosc naszych posilkow przygotowywuje Ola. Nie przeszkadza to nam jednak w probowaniu co jakis czas lokalnych specyfikow z ulicy. Jednego dnia, wracajac z Chapultepec zaczepil nas starszy pan, ktory polecil nam pobliskie merkado (ryneczek), o ktorym ponoc nawet w Lonely Planet za sprawa bardzo dobrego jedzenia. My skusilismy sie na dwa posilki w dwoch roznych kramach. W pierwszym jedlismy zielone tortille z serem, miesem i pieczarkami. A w kolejnym zamowilismy mieso zawiniete w tortille i usmazone w glebokim tluszczu, polane smietana i posypane serem. Bylo pyszne. Innym razem po rozmowie na temat kuchni meksykanskiej z Adrianem, naszym ostatim hostem, postanowilismy zrobic danie z mole. Gotowaniem mial zajac sie Adrian a my poszlismy na market szukac dwoch glownych skladnikow: piersi z kurczaka i mole. Mole to typowa la meksyku mieszanka 40-paru ziol i przypraw oraz czekolady, ktora mozna kupic na kazdym wiekszym ryneczku. Jest mnostwo rodzajow mole. Od bardzo ostrych po slodkie i w takich kolorach jak: zielone, czerwone, zolte i czarne (ktore tak na prawde jest w roznych odcieniach brazou). My, po degustacji wielu rodzajow mole na miejscowym ryneczku, wybralismy mole czarne z sezamem, ktore nie bylo bardzo ostre. Adrian dokupil odpowiedniego sera i smietany, i po godzinie pichcenia zaserwowal nam swoje niesamowite danie. Do tego na deser raczylismy sie smazonymi talarkami bananow (platano macho) z cukrem i smietana. Palce lizac!
Rzecza, ktora jest dostepna chyba wszedzie, ale tu wyjatkowo dobra i tania jest sok ze swiezo wyciskanych pomaranczy. Pol litrowy kubek kosztuje 20 peso i stanowi przepyszna bombe witaminowa.
Do ciekawych przezyc, jakie jeszcze nas spotkaly w tym niezwyklym miejscu zaliczyc z cala pewnoscia trzeba dwa trzesienia ziemi, jakich bylismy swiadkami. Wygladaly one jednak zupelnie inaczej niz sie tego spodziewalismy. Tak naprawde pewnie bysmy je przeoczyli, gdyby nie informacje od naszych hostow. Za pierwszym razem powiedzial nam Ramon, ze wlasnie je przezywamy, bo dostal informacje od kolegi. Za drugim razem powiadomila nas o tym fakcie aplikacja z iPhona Adriana. Dopiero po tym jak nam zwrocono uwage zobaczylismy ze lampy sie troche nienaturalnie bujaja i to wszystko. My sami nie odczulismy tego w zaden sposob.
Tak na prawde o Mexico City moznaby pisac godzinami, a o tym, jak niesamowite jest to miasto, moze swiadczyc fakt, iz spedzilismy tam az dwa tygodnie. Choc przejechalismy je wzdloz i wszerz nie mozemy powiedziec, ze poznalismy je chocby w 1 procencie. Mozemy tylko zachecic kazdego, kto ma taka mozliwosc, by spedzil troche czasu w tym wspanialym miescie. Na poczatku wydawalo sie ono nam bardzo zatloczone i zanieczyszczone, jednak szybko do tego przywyklismy i traktowalismy to, jako naturalna kolej rzeczy. Ludzie sa tam bardzo mili, otwarci i zawsze pomoga odnalezc droge.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz