środa, 26 czerwca 2013

Esteli i Somoto - Nikaragua

Jakis czas temu, podczas jednej z wielu zakrapianych dyskusji z Juanem, wyciagnelismy od niego informacje o kilku miejscach, ktore warto jeszcze zobaczyc w Nikaragui. Chlopak, choc sam tam nie byl, pokazal nam kilka fajnych zdjec w internecie i opierajac sie o opinie swoich znajomych bardzo nam je zarekomendowal. Pozostala tylko kwestia, jak i kiedy tam dotrzec. Po powrocie z Ometepe Maciej bardzo napalil sie na jazde motocyklem po nikaraguanskich drogach. Dlatego, gdy Juan powiedzial, iz zapyta tate, czy pozyczy nam motocykl, pomimo, iz bylo nam troche glupio, przystalismy na to. Okazalo sie, ze nie ma problemu i, gdy tylko nasz host zalatwil drugi kask od kuzyna, ruszylismy w kierunku granicy z Hondurasem, by zobaczyc wodospad w Esteli, a potem w poszukiwaniu kanionu Somoto. Poniewaz motocykl byl dosc slaby (125cm3) a droga, ktora zamierzalismy przebyc pierwszego dnia miala miec ponad 200km po gorzystym terenie, wystartowalismy wczesnie rano. Z pomoca "google maps" Maciej juz wczesniej rozplanowal nasza trase, ktora, jak sie pozniej okazalo, w wiekszej mierze zgadzala sie z siecia drog, jaka zastalismy po drodze. Motocykl, ktorym przyszlo nam podrozowac byl w typowo nikaraguanskim stylu, a mianowicie nie posiadal rejestracji, gdyz, jak nam wytlumaczono, rzad od jakiegos czasu nie ma srodkow by wydawac tablice jednosladom. Do tego, dokumenty, jakie posiadal, byly wystawione nadal na poprzedniego wlasciciela, a ubezpieczenie na obecnego - tate Juana. Nic wiec dziwnego, iz widzac zatrzymujacych nas na kontrole policjantow, stosunkowo jeszcze nie daleko za Managua, Maciej byl konkretnie zestresowany. Na szczescie jednak, gdy podniosl szybke swego kasku i pokazal swoja twarz "gringo", miejscowi stroze prawa nie wdajac sie w szczegoly puscili nas dalej.
Cala droga do Esteli minela nam spokojnie, poruszajac sie tempem dosc spacerowym, gdy to porownamy do predkosci, jakie osiagamy normalnie podrozujac Honda Macieja po Polsce. Prawdopodobnie bedacy brazylijska produkcja wynalazek, ktorym podrozowalismy, tylko jadac z gorki rozpedzal sie do ok 80km/h, gramolac sie za to pod gore zadko udawalo nam sie jechac szybciej niz 50/h. Dla Macieja bylo to calkiem nowe doswiadczenie i, tak na prawde, musial nauczyc sie jezdzic od nowa. Podrozowanie bowiem tak slabym motocyklem wymagalo przewidywania, jak zmieniac sie bedzie droga przed nami, gdyz by podjechac pod wzniesienia z sensowna predkoscia musial odpowiednio wczesniej dobrze sie rozpedzic. Takze odpowiednie pokonywanie zakretow, szczegolnie tych gorskich wymagalo troche finezji. Na przyklad nie mozna bylo dopuscic by motocykl w zakrecie jadac z gory za bardzo sie rozpedzil, gdyz w takim wypadku nie dawalo sie przyspieszyc juz bardziej, a co za tym idzie, odpowiednio go z niego gazem wyprowadzic.(Poprzednie zdania zaakceptowal tylko i wylacznie Maciej, Olce sie nie podobaja, ale Maciej sie uparl hehehe). By nie nudzic was bardziej odnosnie techniki jazdy tym motocyklem powiemy tylko, ze po kilku godzinach dotarlismy szczesliwie do Miasta Esteli, w poblizu ktorego mielismy znalezc nasz pierwszy cel tej wyprawy - wodospad Salto de la Estanzuela. Zaraz po wjezdzie do miasta zapytalismy zarowno miejscowych, jak i turystow, jak tam dotrzec. Gdy zarowno jedni, jak i drudzy wskazali mam mala, boczna, szutrowa droge postanowilismy z niej skorzystac. Droga okazala sie kamienista udreka, przeznaczona raczej dla koni, jeepow i motocykli crossowych, a nie dla naszego brazylijskiego malenstwa. Przemierzajac ja w pocie czola Maciej tak bardzo sie wkrecil w jazde, ze jakims cudem ominelismy zjazd do wodospadu i wyladowalismy u podnoza najwyzszego wzniesienia w okolicy. Okazalo sie, iz na jego szczycie znajduje sie punkt widokowy, z ktorego rozposcieral sie przepiekny widok na cala okolice. Z racji tego, ze zrobilo sie pozno postanowilismy zapytac miejscowych o to, czy jest mozliwosc rozbicia namiotu. Skasowali nas 50 nio/namiot w przeznaczonym na kwatery turystyczne gospodarstwie, w ktorym do swojej dyspozycji mielismy prysznic i kibelki, a takze moglismy kupic piwa, z czego radosnie skorzystalismy wybierajac sie raz jeszcze, tym razem na zachod slonca, do punktu widokowego. W tejze turystycznej placowce Maciej wieczorem poznal amerykanina z Korpusu Pokoju, ktory opowiedzial mu o ciekawym miejscu w okolicy, ktore warto odwiedzic. Bylo nim zbocze gory, w ktorym miejscowy artsta rzezbil przez ostatnie 35 lat. Bardzo nas to zaintrygowalo i nastepnego dnia wczesnym rankiem po zwinieciu obozu tam sie udalismy. Odnalezienie owego dziadka i jego niezwyklej gorskiej galerii wcale nie bylo takie proste jednak z pomoca wskazowek miejscowej ludnosci jakos w koncu wyladowalismy w jego posiadlosci. Starszy jegomosc przyjal nas rozbrajajacym bezzebnym usmiechem i po tym jak wpisalismy sie do jego przepasnej ksiegi gosci postanowil nas oprowadzic. Jego rzezby nie okazaly sie jakimis wybitnymi dzielami sztuki ale w polaczeniu z niezliczona iloscia roslin jego czarodziejskiego ogrodu i faktem, iz byly wyryte w skalach, z ktorych roztaczal sie wspanialy widok, robily olbrzymie wrazenie. Wydawalo nam sie nawet, iz w ostatnim czasie to wlasnie uprawianie tego niesamowitego ogrodu na skarpie w dzungli sprawia mu wieksza radosc. Od niego dowiedzielismy sie, ktory kwiat jest kojarzony z Salvadorem a ktory z Nikaragua. Olka poraz pierwszy zobaczyc mogla skad sie biora ananasy. Dziadek nie omieszkal takze pochwalic sie artykulami w prasie na swoj temat oraz dyplomem za wklad w rozwoj sztuki nikaraguanskiej. Widzac szope, jaka szumnie nazwal swoim domem, postanowilismy odchodzac zostawic mu pare dolcow, gdyz raczej mu sie nie przelewalo.

W koncu opuscilismy ta unikalna gorska galerie i ruszylismy w dol, w kierunku wodospadu, ktory mial byc glownym celem naszej wizyty w okolicach Esteli, a ktory, jakims cudem, poprzedniego dnia przeoczylismy. Dotarlismy do niego w momencie, kiedy nie bylo tam zywej duszy i kiedy juz mielismy do niego wskoczyc w ubrankach Adama i Ewy uslyszelismy nadchodzacych turystow. Mielismy olbrzymiego pecha, bo spokoj tego urokliwego miejsca zaklocila nam zgraja grubasow w sile co najmniej jednego autobusu, ktora postanowila sobie tam wlasnie urzadzic piknik. Poczatkowo chcielismy ich przeczekac, ale bylo to nie mozliwe, gdyz przytaszczone przez nich zapasy starczylyby by przetrwac wojne nuklearna. Wracajac w kierunku pozostawionego na parkingu motocykla spotkalismy jeszcze jednego milego goscia, ktory pokazal nam sciezke, dzieki ktorej dostalismy sie na gore wodospadu, gdzie juz w samotnosci moglismy sie rozkoszowac pieknem przyrody. Zostalibysmy tam najchetniej sporo dluzej, ale wiedzielismy, ze powinnismy ruszyc dalej w kierunku Somoto, by gdzies tam w okolicy odnalezc jeszcze za dnia odpowiednie miejsce aby przenocowac.

Jadac tak przez okoliczne wioski postanowilismy w koncu zapytac miejscowych czy nie stanowilo by problemu rozbicie sie z naszym namiotem gdzies w tej okolicy. Z pomoca przyszedl nam jeden zyczliwy czlowiek, ktory wlasnie taszczyl olbrzymi wor czegos do domu. Powiedzial ze jesli chcemy mozemy sie rozbic przed jego domem, a my z tego zaproszenia skorzystalismy. Po tym jak szybciutko rozbilismy nasz maly niebieski namiocik stalismy sie nowa miejscowa atrakcja. W odwiedziny do naszego gospodarza tego wieczoru po kolei, grupami przybyla chyba cala wioska, a my grzecznie kilkanascie razy do poznych godzin wieczornych opowiadalismy co nas tu sprowadza, skad jestesmy, gdzie juz bylismy i dokad zmierzamy. Zarowno rodzinka, u ktorej zamieszkalismy, jak i okoliczni sasiedzi okazali sie bardzo zyczliwimi ludzmi. Jeden z nich po tym jak powiedzielismy, ze jutro z samego rana chcemy zwiedzic pobliski kanion, postanowil nawet narysowac dla nas mape tego miejsca. Troszke glupio nam bylo, jak nas poczestowano kawa i jakimis miejscowymi ciastkami, a jeden z sasiadow wcisnal nam nawet lizaki. Zdawalismy sobie bowiem sprawe, ze byly to bardzo znaczne podarki od tych, w gruncie rzeczy, bardzo ubogich ludzi. Zauwazylismy to juz wczesniej, gdy jedlismy nasza zwyczajna, uboga, backpackerska kolacje skladajaca sie z miejscowych bulek z mortadela, polanych keczapem. Dzieciaki sie nam tak przygladaly, ze postanowilismy nasze zapasy rozdzielic pomiedzy nas i maluchy. Wszystkie zjadly wszystko, nawet malutka dziewczynka, o ktorej bylismy pewni, iz nie podola wielgasnej, jak dla niej, bulce. Nastepnego dnia rankiem zwinelismy namiot i po jeszcze jednym kawowym poczestunku ruszylismy dalej, wciskajac jeszcze przed odjazdem pare groszy naszym gospodarzom. Musielismy sie cofnac do Somoto pare km by znalesc jakis otwarty tak wczesnie sklep w celu uzupelnienia zapasow jedzenia i picia przed czekajaca nas eksploracja kanionu. Z Somoto, panamericana, udalismy sie w kierunku wejscia do kanionu (jakies 14km). Bylo wczesnie rano jednak przed nie dzialajacym jeszcze budynkiem informacji turystycznej byli juz miejscowi przwodnicy, ktorzy za wszelka cene starali sie namowic nas by skorzystac z ich uslug. Uprzejmie wytlumaczylismy im roznice pomiedzy naszymi zdolnosciami finansowymi, a amerykanow, ktorych tu najczesciej goszcza, i postanowilismy poczekac jedzac sniadanie, az ktos otworzy budke, i bedziemy mogli dowiedzec sie, ile wynosza, tak naprawde, oplaty za mozliwosc podziwiania tego kanionu. Gdy juz sie dowiedzielismy co, gdzie i za ile (oczywiscie ceny dla obcokrajowcow w $$$) i wszystko sobie przekalkulowalismy, okazalo sie, ze wytargowana przez Macieja kwota 200niu/osoba za 3,5 godzinne zwiedzanie z przewodnikiem nie jest wcale taka duza. Zostawilismy jak sie dalo zabezpieczony motocykl, kaski, namiot i wszystko, co nam nie bylo niezbedne, pod czujna opieka kolegow naszego przewodnika z informacji turystycznej i ruszylismy za nim o dziwo w kierunku wyjscia i pobliskich zabudowan a nie kanionu. Chlopak na chwile zniknal wewnatrz jednego z budynkow po czym wyszedl przebrany, taszczac ze soba olbrzymi pojemnik, line i trzy kamizelki ratunkowe. Juz wtedy nam zaswitalo, ze chyba jednak dobrze, ze postanowilismy skorzystac z jego uslug. Poprowadzil nas waskimi sciezkami przez lasy i pola tempem zblizonym do marszobiegu i po kilkunastu minutach oczom naszym ukazal sie kanion i biegnaca dalej granica pomiedzy Nikaragua, a Hondurasem. Porobilismy sobie pare zdjec i kiedy chcielismy juz ruszac dalej nasz przewodnik powiedzial nam, ze powinnismy sie rozebrac. Wprawdzie bylismy przygotowani na to, ze po drodze pewnie bedziemy sie kompac, ale nie sadzilismy, ze juz teraz na poczatku. Okazalo sie ze chlopak wcale nie mowi o kapaniu, tylko nie chce, bysmy zamoczyli sobie buty i ubrania, gdyz z tego miejsca jedyna droga dalej prowadzi korytem rzeki w dol kanionu. Wtedy tez zrozumielismy, po co on taszczyl ten wielki pojemnik. Umiescilismy w nim plecak, ubrania i wszystkie cenne rzeczy tak, by sie przypadkiem nie zamoczyly. Poczatkowo szlismy w wodzie siegajacej nam po lydki, pozniej do pasa, az w koncu bylismy zmuszeni, by plynac rzeka, w ktorej nie mielismy gruntu. Chlopak plynal pchajac przed soba nasze wszyskie rzeczy schowane bezpiecznie w zamknietym kontenerze. Tylko dla naszych butow zabraklo miejsca, lecz i na to znalazl sposob kladc je na wieku tak, ze suche sobie plynely na wierzchu. Cale nasze zmagania z kanionem trwaly tak jak obiecal ponad 3 godziny, podczas ktorych przebylismy go czasem wplaw a czasem pelznac po skalach. W dwoch miejscaach zmuszeni bylismy do skoku w kipiel, w ukryte pod nia glebokie miejsca, ktore nam wskazal nasz przewodnik. Lina, jak sie okazalo, wykorzystana byla tam do delikatnego opuszczania pojemnika z wysokosci, tak, by nie zamoczyc jego zawartosci. Z racji, iz nie posiadamy aparatu, ktory mozna bylo by zamoczyc, nasze zdjecia nie sa w stanie nawet w malym stopniu oddac klimatu tej wedrowki. Robilismy bowiem zdjecia tylko tam, gdzie sie dalo wdrapac na suche skaly. Jednak uwierzcie nam na slowo widoki byly nieziemskie. Wydaje nam sie, ze tylko w kraju takim, jak Nicaragua, mozliwe jest przedzieranie sie przez kanion w taki sposob, bez zabezpieczen i innego rodzaju zakazow postawionych w obawie o zdrowie smialkow, ktorzy chcieliby sie na cos takiego zdecydowac. Podczas naszych podrozy zdazylo nam sie plynac juz lodzia przez kanion, jednak robiac to wplaw wrazenie jest nieporownywalnie wieksze. Pomimo, iz woda, na szczescie, byla dosc ciepla, po kilku godzinach takiej podrozy zaczal nam w koncu troche dokuczac chlod. Z radoscia wiec skorzystalismy z lodzi, ktora zalatwil nam w ramach juz uzgodnionej ceny nasz przewodnik, by pokonac ostatni kawalek kanionu. Teraz z perspektywy czasu juz wiemy, ze pieniadze jakie mu zaplacilismy byly swietnie wydane. Bez jego pomocy i wiedzy na temat tego miejsca nie mozliwe by bylo tak niesamowite i, w gruncie rzeczy, bezpieczne zwiedzenie kanionu Somoto. Jako ciekawostke dodamy jeszcze, ze miejsce to zostalo odkryte i udostepnione turystyce stosunkowo niedawno, bo w 2004 roku, i nie jest za czesto odwiedzane. Nic wiec dziwnego, ze przez caly dzien tylko raz z oddali dostrzeglismy inna pare turystow przedzierajacych sie jak my ze swym przewodnikem przez kanion.
Tego dnia zastanawialismy sie jeszcze czy nie rozbic sie namiotem w tym magicznym miejscu, jednak zdecydowalismy sie jeszcze tego samego dnia wrocic do Managuy. Wiedzielismy bowiem, ze przed nami zostal juz tylko ostatni weekend w Nikaragui i chcielismy go spedzic z naszym wspanialym hostem - Juanem.

Cala trase z Somoto zrobilismy w okolo 5 godzin, co jest swietnym wynikiem, zwazywszy na odleglosc, ukrztaltowanie terenu i moc naszego motocykla. Z rzeczy wartych do odnotowania - rozbroily nas znaki "uwaga pancerniki" i stada sepow obgryzajace scierwo z kosci olbrzymich szkieletow krow i koni, ktore ludzie pozostawili przy drodze na skonanie. Ciekawe jest tez to, ze wiekszosc przystankow autobusowych mijanych po drodze pomalowano w czarno czerwone kolory jedynej slusznej parti tutejszego dyktatora Ortegi. Nie pomyslano jednak, by je naprawic. Zdecydowana wiekszosc z nich nie posiada dachu, o czym sie bolesnie przekonalismy, szukajac schronienia przed tropikalna burza, ktora nas zlapala po drodze.





















































2 komentarze:

  1. Zazdroszczę wyprawy. Zdjęcia pokazują, że miejsca są naprawdę urzekające. Egzotyczne wyprawy to nie to co nasze morze z perspektywy Sopotu. Ale też jest pięknie;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże, wspaniałe zdjęcia, przyznam, że początkowo ogrom tekstu jaki zobaczyłam mnie przeraził, postanowiłam przeczytać kilka pierwszych zdań, które mnie niesamowicie wciągnęły! Opis był na tyle dokładny, że potrafiłam sobie wszystko wyobrazić! Bardzo rozbawił mnie urywek o grubych turystach z zapasem na wojnę nuklearną XD
    Serdecznie pozdrawiam i życzę kolejnych tak wspaniałych i bogatych przygód!

    http://zmiana-trasy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń