Kostaryka od samego poczatku nie wywarla na nas dobrego wrazenia. Jak tylko zajechalismy na przejscie graniczne zaczely sie nie lada problemy. Pani w okienku poprosila nas o kopie biletow wyjazdowych z tego kraju. Oczywiscie takowych nie posiadalismy, gdyz nie mielismy pojecia, kiedy taki dzien nastapi. Poinformowala nas jednak, ze mozemy zakupic tzw. bilet otwarty, czyli taki, w ktorym nie okreslamy dnia wyjazdu. Wszystko by bylo w porzadku, gdyby nie fakt, ze jedynym mozliwym przewoznikiem, od ktorego mozna bylo kupic bilety, byl 1-klasy Tica Bus. Nie mielismy wyjscia, czulismy sie zmuszeni przez urzednikow do wydania 42 dolarow/ osobe. W dodatku bilet obejmowal wylacznie p-rzejazd ze stolicy Kostaryki (San Jose) do stolicy Panamy. Tutaj drugi raz pokrzyzowano nam plany gdyz zostalismy zmuszeni do powrotu jeszcze raz do stolicy przed wyjazdem z tego kraju a nie lapac autobus jak to zawsze mamy w zwyczaju bezposredni stad gdzie aktualnie sie znajdujemy. Nie bylo wyjscia - wsciekli i ubozsi o 84$ przekroczylismy granice. Kolejna przeszkode napotkalismy zaraz, jak tylko zlapalismy autobus do San Jose - okazalo sie, ze od przejscia granicznego do stolicy jedzie on 6 godzin! Szybko obliczylismy, ze zajedziemy tam po zmroku, co w naszym przypadku, ludzi nie znajacych okolicy, z calym dobytkiem na plecach, nie jest najbezpieczniejsze.
Na miejsce zajechalismy o godzinie 20.00, bylo juz ciemno i w dodatku przystanek tego autobusu znajdowal sie w najgorszej dzielnicy w San Jose (Barrio Mexico). Nie czekalismy jednak dlugo i 10 minut po wyjsciu z autobusu zjawil sie po nas autkiem nasz host Andres ze wspollokatorem Alonsem i zabrali nas do swojego domku. Nadmienic mozemy jeszcze fakt ze podczas tych 10 min miejscowi taksowkarze zdazyli sie o nas pobic. Po drodze do domu naszych hostow wstapilismy jeszcze z nimi do supermarketu kupic cokolwiek do jedzenia i, oczywiscie, rozeznac sie za jednym zamachem w cenach. Drozyzna uderzyla nas po kieszeni. W tym momencie zdalismy sobie sprawe, ze nie zabawimy dlugo w Kostaryce.
Chatka naszych hostow to zajdujacy sie w bezpiecznej dzielnicy wynajmowany przez nich dom, ktory posiadal jeden pokoj wolny, a w ktorym to przyszlo nam mieszkac przez kolejny tydzien. Mieszka tam Andres (nasz couchsurfer) ze swoimi przyjaciolmi Alonsem i Crisem, oraz bardzo nieznosna suczka Kimi, ktora po kawalku zjadala ich dobytek.
Powinnismy tez wspomniec, ze dwa dni przed wyjazdem z Nikaragui zaczelismy brac zapobiegawczo w razie bytujacych robali w naszym przewodzie pokarmowym (zalecony przez naszego zaprzyjaznionego doktorka Jorge z Isla Ometepe) Metronidazol. Kuracja tym antybiotykiem w polaczeniu z dosc wysokim polozeniem San Jose (ok. 1200m n.p.m.) sprawiala, ze czulismy sie bardzo zle - bole glowy i mdlosci nie pozwalaly nam normalnie funkcjonowac. Olka nawet z oslabienia antybiotykiem dostala porzadnego przeziebienia.
Zregenerowani snem, po przybyciu z Nikaragui, nastepnego dnia wybralismy sie na zwiedzanie San Jose. Szukalismy i szukalismy czegos, czym moze poszczycic sie stolica, jednak niczego takiego nie znalezlismy. Miasto jak kazde, bez szczegolnego piekna i przepychu. Nic, o czym moznaby pisac. Na uwage zasluzyl tylko ladny budynek teatru narodowego, kilka kosciolow i jeden maly park w ktorym slicznie wkomponowano kilka duzych drzew typowych dla dzungli.
Wieczora poprosilismy wiec chlopakow, aby wskazali dwa miejsca na mapie, ktore warto zobaczyc, bo nie mamy pieniedzy na zbyt dlugie pozostanie w tym panstwie. Poniewaz Maciej koniecznie chcial wspiac sie na jakis wulkan, nasi przyjaciele wskazali mu ten o nazwie Poas, ktory na swoim szczycie ma lagune. Drugim miejscem miala byc jedna z najpiekniejszych plaz Kostaryki, znajdujaca sie w Manuel Antonio.
Zaraz nastepnego dnia mielismy wybrac sie na wulkan, jednak oslabienie antybiotykami sprawilo, ze tego dnia zostalismy w domu. Sprobowalismy wiec kolejnego dnia. Autobus, ktorym mielismy jechac mial odjezdzac o 9.00 rano. Bylismy tam za wczesnie wiec zjedlismy spokojnie sniadanie (chleb tostowy z mortadela) w pobliskim parku. Przyszlismy na godzine 9.00 i dostalismy kolejna informacje, ze jedyny autobus odjezdzajacy do Parku Narodowego juz odjechal o godzinie 8.00, natomiast o 9.00 jest autobus juz z samego parku pod wulkan. Ludzie pracujacy na tym terminalu wprowadzili nas w blad. Bylismy wsciekli i zawiedzeni. Zrezygnowalismy ze zwiedzania wulkanu.
Za dwa dni postanowilismy pojechac na wskazana przez naszych hostow plaze w Manuel Antonio (blisko Quepos).Ponoc jedna z najpiekniejszych w Kostaryce a co za tym idzie w calej srodkowej Ameryce. Zabralismy tylko namiot, jedzenie i potrzebne rzeczy typu stroje kapielowe, reszte zostawiajac w domku w San Jose. Na plaze dotarlismy bez problemu. Pierwsze wrazenie? No ladnie, ale w czym ta plaza byla lepsza od innych, zeby nazywali ja jedna z najpiekniejszych w Ameryce? Nie mamy pojecia. Widzielismy ladniejsze w Meksyku. A tutaj? Nawet piasek nie byl bialy. Oczywiscie wulkaniczne skaly piekna zielona roslinnosc i olbrzymie fale pacyfiku konponowaly sie w bardzo ladna calosc, lecz po tak wielu wysluchanych ochach i achach na jej temat bylismy rozczarowani.
Nie chcac placic za hostele (najtanszy 10$/os w miejscu bardzo odleglym od plazy) postanowilismy po zmroku rozbic namiot na plazy, tym bardziej, ze nigdzie nie bylo znakow, ze jest to zabronione. Tego dnia stala sie tez rzecz, ktorej zalujemy. Olka lazla po plazy z aparatem, potknela sie i wpadla w dziure z woda, gleboka po kolana - stracilismy aparat. Po nerwowej wymianie slow wieczor skonczyl sie jednak spokojnie - lezelismy na plazy, sluchalismy szumu fal i gralismy w jakies gry slowne.
Gdy poszlismy spac nadeszla burza i ulewa. Wtedy zdalismy sobie sprawe z tego, dlaczego nie bylo znakow zabraniajacych rozbijania namiotu na plazy. Nie byly one potrzebne - w nocy plaza praktycznie znikala pod woda. Maciej obudzil sie w srodku nocy i uslyszal, ze fale sa zdecydowanie za glosno. Po otworzeniu namiotu ujrzal wode 3 metry od naszego namiotu. W ulewie postanowilismy wiec przestawic namiot, w srodku nocy, w inne miejsce. To byla bardzo meczaca noc. Wszysko to wynagrodzil nam jednak widok wschodu slonca na plazy i kolorowa tecza na niebie. O wszystkim zapomnielismy. Spakowalismy namiot i postanowilismy isc na druga strone plazy, co okazalo sie strzalem w dziesiatke, bo nie bylo tam tyle kamieni.
Mielismy zostac na plazy jedna noc dluzej, jednak ze wzgledu na przeziebienie Olki i konczacy sie papier toaletowy do smarkania, zrezygnowalismy z tego planu i wrocilismy do San Jose.
Nie mamy wiecej jakis szczegolnych wspomnien z Kostaryki. Zdecydowanie nie jest ona punktem, ktorego nie mozna pominac. Sa w jej poblizu kraje tansze i, w naszym mniemaniu, piekniejsze, zdecydowanie bardziej warte odwiedzenia. Oczywiscie osoby z nieograniczonym budzetem znajda tu wiele przeslicznych miejsc, ktore napewno je zachwyca jednak jak dla nas kraj ten jest zwyczajnie przereklamowany i okazal sie pierwszym, ktory opuscilismy bez zalu.
Na miejsce zajechalismy o godzinie 20.00, bylo juz ciemno i w dodatku przystanek tego autobusu znajdowal sie w najgorszej dzielnicy w San Jose (Barrio Mexico). Nie czekalismy jednak dlugo i 10 minut po wyjsciu z autobusu zjawil sie po nas autkiem nasz host Andres ze wspollokatorem Alonsem i zabrali nas do swojego domku. Nadmienic mozemy jeszcze fakt ze podczas tych 10 min miejscowi taksowkarze zdazyli sie o nas pobic. Po drodze do domu naszych hostow wstapilismy jeszcze z nimi do supermarketu kupic cokolwiek do jedzenia i, oczywiscie, rozeznac sie za jednym zamachem w cenach. Drozyzna uderzyla nas po kieszeni. W tym momencie zdalismy sobie sprawe, ze nie zabawimy dlugo w Kostaryce.
Chatka naszych hostow to zajdujacy sie w bezpiecznej dzielnicy wynajmowany przez nich dom, ktory posiadal jeden pokoj wolny, a w ktorym to przyszlo nam mieszkac przez kolejny tydzien. Mieszka tam Andres (nasz couchsurfer) ze swoimi przyjaciolmi Alonsem i Crisem, oraz bardzo nieznosna suczka Kimi, ktora po kawalku zjadala ich dobytek.
Powinnismy tez wspomniec, ze dwa dni przed wyjazdem z Nikaragui zaczelismy brac zapobiegawczo w razie bytujacych robali w naszym przewodzie pokarmowym (zalecony przez naszego zaprzyjaznionego doktorka Jorge z Isla Ometepe) Metronidazol. Kuracja tym antybiotykiem w polaczeniu z dosc wysokim polozeniem San Jose (ok. 1200m n.p.m.) sprawiala, ze czulismy sie bardzo zle - bole glowy i mdlosci nie pozwalaly nam normalnie funkcjonowac. Olka nawet z oslabienia antybiotykiem dostala porzadnego przeziebienia.
Zregenerowani snem, po przybyciu z Nikaragui, nastepnego dnia wybralismy sie na zwiedzanie San Jose. Szukalismy i szukalismy czegos, czym moze poszczycic sie stolica, jednak niczego takiego nie znalezlismy. Miasto jak kazde, bez szczegolnego piekna i przepychu. Nic, o czym moznaby pisac. Na uwage zasluzyl tylko ladny budynek teatru narodowego, kilka kosciolow i jeden maly park w ktorym slicznie wkomponowano kilka duzych drzew typowych dla dzungli.
Wieczora poprosilismy wiec chlopakow, aby wskazali dwa miejsca na mapie, ktore warto zobaczyc, bo nie mamy pieniedzy na zbyt dlugie pozostanie w tym panstwie. Poniewaz Maciej koniecznie chcial wspiac sie na jakis wulkan, nasi przyjaciele wskazali mu ten o nazwie Poas, ktory na swoim szczycie ma lagune. Drugim miejscem miala byc jedna z najpiekniejszych plaz Kostaryki, znajdujaca sie w Manuel Antonio.
Zaraz nastepnego dnia mielismy wybrac sie na wulkan, jednak oslabienie antybiotykami sprawilo, ze tego dnia zostalismy w domu. Sprobowalismy wiec kolejnego dnia. Autobus, ktorym mielismy jechac mial odjezdzac o 9.00 rano. Bylismy tam za wczesnie wiec zjedlismy spokojnie sniadanie (chleb tostowy z mortadela) w pobliskim parku. Przyszlismy na godzine 9.00 i dostalismy kolejna informacje, ze jedyny autobus odjezdzajacy do Parku Narodowego juz odjechal o godzinie 8.00, natomiast o 9.00 jest autobus juz z samego parku pod wulkan. Ludzie pracujacy na tym terminalu wprowadzili nas w blad. Bylismy wsciekli i zawiedzeni. Zrezygnowalismy ze zwiedzania wulkanu.
Za dwa dni postanowilismy pojechac na wskazana przez naszych hostow plaze w Manuel Antonio (blisko Quepos).Ponoc jedna z najpiekniejszych w Kostaryce a co za tym idzie w calej srodkowej Ameryce. Zabralismy tylko namiot, jedzenie i potrzebne rzeczy typu stroje kapielowe, reszte zostawiajac w domku w San Jose. Na plaze dotarlismy bez problemu. Pierwsze wrazenie? No ladnie, ale w czym ta plaza byla lepsza od innych, zeby nazywali ja jedna z najpiekniejszych w Ameryce? Nie mamy pojecia. Widzielismy ladniejsze w Meksyku. A tutaj? Nawet piasek nie byl bialy. Oczywiscie wulkaniczne skaly piekna zielona roslinnosc i olbrzymie fale pacyfiku konponowaly sie w bardzo ladna calosc, lecz po tak wielu wysluchanych ochach i achach na jej temat bylismy rozczarowani.
Nie chcac placic za hostele (najtanszy 10$/os w miejscu bardzo odleglym od plazy) postanowilismy po zmroku rozbic namiot na plazy, tym bardziej, ze nigdzie nie bylo znakow, ze jest to zabronione. Tego dnia stala sie tez rzecz, ktorej zalujemy. Olka lazla po plazy z aparatem, potknela sie i wpadla w dziure z woda, gleboka po kolana - stracilismy aparat. Po nerwowej wymianie slow wieczor skonczyl sie jednak spokojnie - lezelismy na plazy, sluchalismy szumu fal i gralismy w jakies gry slowne.
Gdy poszlismy spac nadeszla burza i ulewa. Wtedy zdalismy sobie sprawe z tego, dlaczego nie bylo znakow zabraniajacych rozbijania namiotu na plazy. Nie byly one potrzebne - w nocy plaza praktycznie znikala pod woda. Maciej obudzil sie w srodku nocy i uslyszal, ze fale sa zdecydowanie za glosno. Po otworzeniu namiotu ujrzal wode 3 metry od naszego namiotu. W ulewie postanowilismy wiec przestawic namiot, w srodku nocy, w inne miejsce. To byla bardzo meczaca noc. Wszysko to wynagrodzil nam jednak widok wschodu slonca na plazy i kolorowa tecza na niebie. O wszystkim zapomnielismy. Spakowalismy namiot i postanowilismy isc na druga strone plazy, co okazalo sie strzalem w dziesiatke, bo nie bylo tam tyle kamieni.
Mielismy zostac na plazy jedna noc dluzej, jednak ze wzgledu na przeziebienie Olki i konczacy sie papier toaletowy do smarkania, zrezygnowalismy z tego planu i wrocilismy do San Jose.
Nie mamy wiecej jakis szczegolnych wspomnien z Kostaryki. Zdecydowanie nie jest ona punktem, ktorego nie mozna pominac. Sa w jej poblizu kraje tansze i, w naszym mniemaniu, piekniejsze, zdecydowanie bardziej warte odwiedzenia. Oczywiscie osoby z nieograniczonym budzetem znajda tu wiele przeslicznych miejsc, ktore napewno je zachwyca jednak jak dla nas kraj ten jest zwyczajnie przereklamowany i okazal sie pierwszym, ktory opuscilismy bez zalu.
Szkoda, że nie było to, czego oczekuje, ale zgadzam się, że nie dużo pieniędzy jest bardzo trudne do podróży w tym kraju.
OdpowiedzUsuńdo wszystkich, którzy się w tym blogu, polecam odwiedzenie Kostaryka bezpośrednio, a nie na wycieczkę po całym regionie, takich jak Maciej i Ola.
Istnieje wiele opcji, dodatkowo powinno się to odbywać w okresie od grudnia do marca lub w lipcu, ponieważ w pozostałych miesiącach, pada dużo, a zatem nie jest to najlepszy wybór w tej sprawie.
Jako gospodarz, wziąłem doskonałe wrażenie z tej pary, bardzo przyjazny i wielu opowieści o podróży, mam nadzieję, że mają więcej szczęścia w ich innych miejsc.